MEMORIAŁ POTRZEBUJE TWOJEJ POMOCY
GŁOSY WOJNY
“Na 8 marca pozwolili pójść do domu”. Rosjanie miesiąc przetrzymywali mieszkańców wsi Jagodne w piwnicy.
Anna Janko to jedna z osób, które Rosjanie na miesiąc zamknęli w piwnicy lokalnej szkoły w Jagodnym w obwodzie czernihowskim. Jej oraz innym poszkodowanym Charkowska Grupa Obrony Praw Człowieka udzieliła pomocy prawnej i humanitarnej.

24 lutego wyjechaliśmy z Czernichowa do babci, do wsi Jagodne. A 3 marca do wioski weszły wojska rosyjskie. Od razu zniknął zasięg. I kolumna ich sprzętu ruszyła po trasie Czernihów-Kijów. Potem zaczęły się walki uliczne, ostrzały. Rosyjscy żołnierze namawiali nas, żeby przenieść się do piwnicy szkoły, ale postanowiliśmy zostać. Następnego dnia przyszli ludzie z wyglądu przypominający Kazachów. Ci też pozwolili nam zostać [w domu]. Ale powiedzieli: „Tylko w piwnicy”.

Potem pojawili się pijani Buriaci. Zeszli do naszej piwnicy, zaczęli przeładowywać karabiny. Poprosiliśmy, żeby tego nie robili. Powiedzieli, że mamy 5 minut na zebranie rzeczy i przejście do szkoły.

Zapytałam, czy mogę wejść do domu, wziąć jakieś rzeczy, jedzenie. Powiedzieli, że nie można, trzeba szybko się zebrać i odejść. Tak zrobiliśmy. Na początku nie chcieli z nami pójść. Poprosiliśmy, żeby nas odprowadzili, bo nie wiedzieliśmy, co się dzieje we wsi. W końcu poszli z nami. Popychali nas, żebyśmy szybciej szli, kierowali na nas lufy karabinów. Zaprowadzili nas do szkolnej piwnicy. Odebrali i potłukli telefony. Weszliśmy do środka. Nie dało się nawet przejść. Ludzie już po prostu spali na podłodze.

Nasza babcia była tam już wcześniej, poszliśmy do jej pokoju. Pomieszczenie było malutkie, siedziało w nim 18 osób. Rano wypuścili nas na dwór, pozwolili kobietom pójść do domów. Ponieważ był 8 marca, pozwolili wziąć jakieś rzeczy i jedzenie. Ale co można było wziąć, przecież oni już szabrowali. Mało co zostało. Tak żyliśmy miesiąc. Czasem wypuszczali nas na zewnątrz. Czasem w ogóle nie pozwalali wychodzić. Kiedy chcieliśmy pójść do toalety, pukaliśmy, żeby otworzyli. Raz puszczali, raz nie, klęli przy tym na czym świat stoi.

— Czyli miesiąc spędziła Pani w niewoli. Czy była Pani torturowana lub brutalne traktowana? A może była Pani świadkiem takich zachowań w stosunku do innych osób?

— Ja nie doświadczyłam takiego traktowania. A moi rodzice poprosili, żeby ich puścić do domu. Nasza babcia nie może siedzieć, ma problemy ze stawami, a tam wszyscy spali na siedząco. Pozwolili im. Ale przychodzili do moich rodziców, mamę za włosy ciągnęli do sąsiedniego domu, żeby ją zgwałcić. Tatę ciągle bili kolbami. Więc oni doświadczyli. W szkole takie rzeczy zdarzały się często. Wyprowadzali, brali do siebie i bili.

— Co jedliście? Co piliście?

— Mężczyźni chodzili do wsi po wodę. Na początku chodzili bez problemu, ale Buriatom, którzy mieszkali w domach we wsi, to się nie podobało. Nie pozwalali. Nawet rosyjscy wojskowi bali się Buriatów. Spijali się i strzelali do siebie. Potem otworzyli studzienkę i stamtąd pompowaliśmy wodę. Czasem rosyjskim żołnierzom dostarczali jedzenie, a oni nam dawali.

Ludzie ze wsi zorganizowali kuchnię polową, pod ostrzałem gotowali jedzenie, jak było z czego. Dla dzieci gotowali kaszę mannę. Póki jeszcze były krowy, ludzie chodzili je doić, przynosili mleko. Potem krowy zabili, niektóre zginęły od wybuchu miny. Wtedy już prosiliśmy Rosjan o mleko zagęszczone, żeby robić dzieciom kaszę.
Raz Rosjanie dali nam makaron: cały w oleju napędowym, nie dało się tego jeść. Kaszę owsianą dali taką, że wszyscy dostali biegunki.

A oni nie puszczali nas na zewnątrz. Od 6.00 rano staliśmy, pukaliśmy. Za toaletę służyły wiadra. Stały tam 3 wiadra. Na 360 osób. Tak się tłukliśmy, że otworzyli.

— Czy w ciągu tego miesiąca, kiedy była pani w niewoli, zdarzały się morderstwa lub brutalne pobicia?

— Tak. Raz przywieźli mężczyznę. Zdaje się, że z Zołotynki. Był cały w siniakach. Na samym początku strzelali do ludzi. Znajomego zamordowali za to, że kiedy przyszli, wyszedł na swoje podwórze i powiedział: „Po co tu przyszliście? Chwała Ukrainie!”. Od razu go zabili. Starsi ludzie umierali w piwnicy.

— Pamięta Pani nazwiska tych ludzi albo adresy miejsc, w których to się działo?

— Umierali w piwnicy. Nie było tam czym oddychać. [Zmarłych] zostawiali na noc z żywymi, a potem wynosili do kotłowni. Składali tam zwłoki i prosili rosyjskich żołnierzy, żeby pozwolili pochować je na cmentarzu. Oni najpierw pozwolili, a potem ostrzelali cmentarz. Ludzie wieźli zmarłych, a oni ich ostrzelali.

— Pamięta Pani, kiedy to było?

— Nie pamiętam. Pewnie w połowie marca.

— Czy ktoś z Pani krewnych, bliskich, znajomych ucierpiał lub został ranny?

— [Mojego] znajomego – Tolika – zabili. Potem ranili chłopaka – Siergija Sorokopudowa. Przewieźli go na operację na Białoruś, bo rana była poważna. Kaszlał krwią. Miał całkiem rozszarpaną łopatkę. O tych przypadkach wiem. Ale zasadniczo ludzie umierali sami. Tych, których chcieli zabić, zastrzelili od razu po wejściu do wsi. Do piwnicy zwozili różnych ludzi. Potem taka osoba gdzieś znikała. Albo ją potem mordowali, albo coś innego się działo – tego już nie wiemy.


Tekst: Denys Wołocha

Tłumaczenie: Katarzyna Syska


Projekt jest finansowany przez Praskie Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego. Informacje o projekcie można znaleźć tutaj.