MEMORIAŁ POTRZEBUJE TWOJEJ POMOCY
GŁOSY WOJNY
Na naszej ulicy wszystkie domy zostały zburzone – mieszkaniec Rubiżnego

Kyryło Kucenko był świadkiem walk o Rubiżne dwa razy. W 2014 roku miasto się obroniło. W 2022 roku Rosjanie zrównali je z ziemią.
Nazywam się Kyryło Kucenko, jestem z miasta Rubiżne w obwodzie Ługańskim. Ponad dwa miesiące temu przeprowadziłem się do obwodu lwowskiego, miasto Skole, pałac Groedlów. Wyjechałem, bo najpierw zbombardowali nasze mieszkanie, potem dom babci, a żyć bez światła, gazu, wody i jedzenia się nie dało. Opuszczaliśmy miasto pod ostrzałem, jak się dało, kto gdzie mógł.

Kyryło Kucenko, Rubiżne
— Czuł Pan, że ta wojna się zbliża?

— Generalnie słuchałem wiadomości, a jakieś dwa tygodnie przed wybuchem wojny kolumna naszych czołgów pojechała na Warwarowkę – to wieś najbliżej nas. Mówiłem wszystkim, że wkrótce coś się zacznie, ale nikt nie wierzył. W pierwszym dniu wojny nic szczególnego się u nas nie działo. A 5-6 marca okupanci zajęli Warwarowkę i ruszyli na Rubiżne. Mieszkałem w 6. dzielnicy, naprzeciwko Warwarowki. 7 marca o 11.00 w mój dom uderzył pocisk. Razem z moją dziewczyną, mamą i siostrą zdążyliśmy zejść do piwnicy. Uderzył, jak tylko zeszliśmy. Mniej więcej po trzydziestu minutach wszystko się skończyło. Wszedłem na górę, otworzyłem drzwi do mieszkania i zobaczyłem, że wszystko jest rozwalone. Wleciało przez balkon, w nim były dwie dziury. Obok stał jeszcze jeden budynek, tam było bezpośrednie trafienie w czwarte piętro, dużo ofiar. Jednych przywaliło, inni odnieśli rany. Przyjechali pracownicy MNS [Ministerstwo Sytuacji Nadzwyczajnych], powiedzieli, że gdzieś przywaliło ludzi w piwnicy, ale wiem, że ich uratowali. Następnego dnia pojechaliśmy do babci. Miała mieszkanie w domu podzielonym między czterech właścicieli. Zamieszkaliśmy tam: ja, babcia, dziadek, mama, jej partner, siostra, a za ścianą mieszkała sąsiadka. Miała 91 lat. Czerwony Krzyż nie miał możliwości jej karmić i poić. Ale póki miała gaz, gotowaliśmy tam i karmiliśmy ją. A potem – 17-18 marca – ostrzelano naszą ulicę. Obok nas było technikum, w którym stacjonowali żołnierze SZU [Siły Zbrojne Ukrainy], byli mocno atakowani. Niedaleko była jeszcze poczta i schron, gdzie ukrywali się ludzie. Nie było tam ani jednego żołnierza. Rosjanie bombardowali naszą dzielnicę, SZU i pocztę. Potem nasi chłopcy odeszli trochę dalej, ale Rosjanie przeprowadzili zaczystkę całej okolicy. Najpierw po prostu przejechali czołgiem, zobaczyli, że nikogo nie ma, ale i tak zrównali wszystko z ziemią. Zaczęło od tego, że na sąsiednie podwórze spadł pocisk, zapalił się dach, dom spłonął, wynieśliśmy wszystko co się dało na zewnątrz. Sąsiedzi mieli samochód. Nie było ich w domu, z trudem odpaliliśmy silnik i jakoś pod kulami wyjechaliśmy. Dwie rakiety spadły akurat na podwórze, prosto na nasze rzeczy.



Zrujnowane Rubiżne, zdjęcie: Ługańska Obwodowa Agencja Wojskowa

— Jak wyglądały działania zbrojne w Rubiżnym?

— Z jednej strony stali nasi, z drugiej Rosjanie, a my byliśmy w środku. Nasi chłopcy bardzo długo bronili miasta, mimo że przez prawie dwa miesiące byli właściwie otoczeni na obrzeżach Rubiżnego. Tam nie było już gdzie prowadzić walk. Po prostu pustkowia – z powodu silnych ostrzałów. Z Domu Kultury w dzielnicy „Jużnyj”, dokąd zmierzaliśmy, miał działać korytarz humanitarny. Kiedy dojeżdżaliśmy, Rosjanie otworzyli ogień w kierunku korytarza humanitarnego, mimo wcześniejszych ustaleń. Trafili w Dom Kultury, ale nikogo nie zabili.

— Czy był pan świadkiem atakowania obiektów cywilnych?

— Na naszej ulicy wszystkie domy zostały zburzone. Na ulicy Berestowej 52 (to dom mojej babci) i prawie każdy budynek przy naszej ulicy. W każdy dom coś uderzyło, bo ulicę bombardowano wiele razy. Dom naszej babci przetrwał najdłużej. W budynku naprzeciwko, u sąsiadów, zniszczyło dach, dwa razy pociski spadły na podwórze. Najpierw tylko płot się rozleciał. A potem już walnęli tak, że wypadły okna i zerwało dach. Okolice parku, park i technikum – prawie wszystko zburzone. W budynku Nowej Poczty, gdzie ukrywali się ludzie, pracownicy DSNS [Państwowej Służby ds. Nadzwyczajnych Sytuacji] postawili generatory, urządzili punkt ładowania telefonów (póki jeszcze był zasięg), można tam było nabrać wody, bo baliśmy się daleko chodzić. Ludzie stali obok dworca autobusowego, ładowali telefony, nabierali wodę, a tu spadł pocisk i zabił około dwudziestu osób. Nie wiem, jak strzelali. Nie sądzę, że to była pomyłka. Przecież czołg jeździł, wiedział, że wojskowych nie ma, i strzelał prosto w domy.



„Przemysłowe miasto zostało zrównane z ziemią, nie ma nieuszkodzonych budynków, wielu nie da się odbudować. Na podwórzach są cmentarze. Przed wojną miasto liczyło 60 tysięcy mieszkańców, pracowali w fabrykach, w sferze budżetowej, w dobrze rozwiniętym małym biznesie” – szef Ługańskiej Obwodowej Agencji Wojskowej Serhij Hajdaj.

Czy wie pan coś o innych zbrodniach Rosjan przeciwko ludności cywilnej?

— Na naszej ulicy była starsza pani, którą opiekowała się nasza sąsiadka – pani Tasia. W jej dom trafił pocisk, zerwało dach, a ją odłamek zranił w rękę. Mój dziadek pod ostrzałem zaprowadził ją do DSNS na Nową Pocztę, żeby to chociaż przemyli wodą i zabandażowali, bo my mieliśmy tylko wodę gotowaną ze śniegu. Na Nowej Poczcie dawali jeść, było tam dużo ludzi i pomieszczeń. DSNS nawet postawiła telewizor, jakoś złapali ukraińskie programy. Nie wiem, jak to zrobili. Chyba jakieś czary odprawiali, żeby można było posłuchać wiadomości, bo nie było żadnych informacji o tym, co się dzieje i gdzie. Mój wujek na przykład do tej pory jest w Mariupolu. Ich dom stoi, a wszystko dookoła zburzone…




— Jak w czasie okupacji zdobywaliście żywność?

— Po wodę biegaliśmy na pocztę. Jedliśmy to, co w wiekach było w piwnicy. Potem, kiedy już zbombardowali miasto, były walki w centrum, obok dworca autobusowego. Był tam sklep „Sim’ja” – zburzyli go do fundamentów, towary leżały na ulicy. Chodziliśmy i zbieraliśmy je. Sąsiedzi coś mieli – co się komu udało znaleźć. Sąsiedzi wiedzieli, że mamy małe dziecko. To znaczy – nie takie małe… Siedem lat, ale jednak. Dlatego przynosili nam jabłka albo coś innego. Miałem papierosy i wymieniałem je na mąkę i chleb. Na początku na mąkę, bo chleba nie było. Mama codziennie na ognisku przygotowywała placki i zupę. Potem dowiedzieliśmy się, że nasza sąsiadka ma gaz. Skąd dochodził – nie wiadomo, ale zaczęliśmy u niej gotować. Baliśmy się przebywać na zewnątrz, bo siedzisz, a nad głową świszczą kule. Koszmar!
Chodziliśmy do miasta z Aleksandrem – partnerem mamy, szukaliśmy jedzenia: coś znaleźliśmy w naszym mieszkaniu, które już wcześniej zostało zbombardowane, coś u sąsiadów i znajomych. Nazbieraliśmy po mieście, co się dało, i pobiegliśmy z powrotem, omijając park. Przez park byłoby bliżej, ale wiedzieliśmy, że tam stoją nasi i jeśli zaczną do nich strzelać, to… I rzeczywiście zaczęli atakować nie tylko ich, ale też pobliskie dzielnice. 10-15 metrów od nas przeleciał pocisk. W sekundę zdążyliśmy z Aleksandrem schować się w garażu. Przeczekaliśmy. Potem wbiegliśmy do jakiegoś domu, znów przeczekaliśmy. Aleksander nigdy nie palił, a wtedy zapalił papierosa. Pod ostrzałem dotarliśmy do domu.

W ostatnich dniach było kiepsko z jedzeniem, trudno było cokolwiek zdobyć. Gotowaliśmy zupę na słoninie z jakąś kaszą. Trochę kaszy, makaron, kości ze skórą, które dawaliśmy psom. Gotowaliśmy to, bo już nic innego nie było.

— Jak udało wam się wyjechać z okupowanych terenów?

— Mieszkaliśmy na osiedlu „Jużnyj” – to część Rubiżnego. Dostaliśmy wiadomość od dziewczyny, która wcześniej wyjechała do Zachodniej Ukrainy. Napisała, że pojechała do Skole. Prawie codziennie otwierali korytarz humanitarny z Jużnego. Przygotowaliśmy się do drogi. Chociaż co tam było pakować… Dali nam wodę, wziąłem dwa jabłka, więcej nic nie mieliśmy. Tylko to, co na sobie… Rzeczy też już nie mieliśmy, wszystko nam dali tu. Wsiedliśmy z dziadkiem na rowery i pojechaliśmy. Ja czekałem na autobus i korytarz humanitarny, a dziadek tymczasem odwiedził cioteczną babkę, która też mieszkała niedaleko. Nie było zasięgu, nic nie było, nie mieliśmy pojęcia, kto z krewnych został przy życiu, a kto nie. Okazało się, że cioteczna babcia żyje. Dziadek pojechał do mamy i babci. Opuszczałem miasto sam. Najpierw jechaliśmy z przesiadkami do Lwowa, dalej ze Lwowa tu – w Skole, a potem, jakieś trzy dni później, przyjechała moja cioteczna babka. Mama, siostra, brat, partner mamy z rodziną, dziadek i babcia wyjechali do Dniepra.

— Czy ktoś z waszych znajomych został w Rubiżnym?

— Kiedy tu dotarłem, zacząłem obdzwaniać przyjaciół. Wielu wyjechało, ale dużo osób zostało w Rubiżnym. Wcześniej był jeszcze jakiś zasięg, ale niedawno zniszczyli ostatnią wieżę, dzięki której sieć jako-tako działała. Wcześniej dało się chociaż wyjść na pole i zadzwonić, a teraz już nie da rady. Wyjechał mój przyjaciel z mamą – o ile wiem, są teraz w Kijowie. Jego ojczym dojechał do nich później. Nie wiedzieli, gdzie jest. Wydaje mi się – tak zrozumiałem – że wzięli go w Rubiżnym do niewoli. Bili, przesłuchiwali: „Gdzie są te punkty? Gdzie się co znajduje?”. Innemu przyjacielowi (nie będę podawał jego nazwiska) zabili ojca. Odłamek trafił go w rękę. Próbowali się ewakuować przez rosyjską granicę, bo już nie mieli innej możliwości, ale nie zdążyli. Wielu przyjaciół zdążyło wyjechać na rosyjską stronę – bo nie mieli wyboru. Jedni nie mieli już domu, inni jedzenia. Musieli wyjechać. Niektórym znajomym udało się ewakuować do Ukrainy. To cud! Ja po prostu byłem blisko strony ukraińskiej, a niektórzy ewakuowali się już po tym, jak zamknęli korytarz humanitarny i zaczął się silny ostrzał. Wcześniej też mocno strzelali, ale potem zaczęli jeszcze bardziej. Ludzie mówili, że rakiety uderzały w cysterny chemiczne. Wysadzili cysterny z chemikaliami, z których unosił się różowy dym. Ludzie dochodzili na ukraińską stronę przez lasy, pola.




Wybuch na trenie zakładu chemicznego „Zoria” lub w jego pobliżu, 9 kwietnia

— Czy wydarzenia z 2014 roku różniły się od tych po 24 lutego 2022?

— W 2014 Rosjanie chcieli zatopić Rubiżne, wysadzili most przez Doniec Siewierski, próbowali podejść z dwóch stron, ale nasi odbili miasto. Wtedy uszkodzili niektóre budynki, na przykład dom mojego przyjaciela. Z miotacza min strzelili w dach, ale pocisk nie wybuchł. Mina po prostu przedziurawiła dach i jeszcze trzy miesiące w nim tkwiła. Potem przyjaciel wszedł na górę, zobaczył, że coś sterczy i wezwał DSNS. Inni mieli wybite szyby. Wiem, że w 2014 roku ktoś zginął, ale to było gdzieś na obrzeżach. Nie zajęli miasta, nasi chłopcy je odbili. W ciągu pół roku czy roku most został odbudowany, stanęły posterunki i tyle. Inne miasta bardziej ucierpiały.
Miasto najbliżej nas to Siewierodonieck. Też chcieli je zdobyć w 2014, ale tam była fabryka przemysłu chemicznego, a u nas – zakład „Zoria”, który produkował materiał wybuchowy dla branży budowlanej. Powiedzieli, że jeśli [w nie] trafią, będzie potężna eksplozja. Tym razem ich to nie powstrzymało. Zbombardowali „Zorię”. Na szczęście z fabryki prawie wszystko było wywiezione. Ale mimo to kiedy w nią trafili, wybuch był duży.

— Czy ludność rosyjskojęzyczna była w Rubiżnym jakoś dyskryminowana?

— Powiem szczerze – w 2014 roku zaczęła się tu ukrainizacja. Rosyjskiego przestali uczyć w szkołach, a jeśli gdzieś został, to jako język obcy. Nie było klas rosyjskojęzycznych. Ale i tak narzucali nam rosyjską ideologię: „Zjedzą was tam ‘banderowcy’. Jesteśmy Ukrainą, ale tamta Ukraina nie jest nam przyjazna”. Tłoczyli nam to do głów. Więc ukrainizacja była, ale jednocześnie starali się pokazać, że Rosja też jest dobra. W Rubiżnym prawie wszyscy są rosyjskojęzyczni, niemal cały obwód ługański mówi po rosyjsku, ale nikt nas nie gnębił. Kiedy przyjechałem do Lwowa, na początku mówiłem po rosyjsku. Nikt mi tego nie wytykał. Dobrze nas tu przyjęli, nakarmili, dali schronienie, odzież. Kiedy zaczynałem tu pracę, porozumiewałem się po rosyjsku. To, co opowiadają w rosyjskich wiadomościach: „banderowcy wszystkich tam zjedzą” – to brednie. Żyje się tu o wiele lepiej niż u nas, bo ludzie są tu dobrzy, pomagają




Rozmawiał Taras Wijczuk

Tłumaczenie: Katarzyna Syska

2022


Materiał został przygotowany przez Charkowską Grupę Obrony Praw Człowieka w ramach globalnej inicjatywy T4R (Trybunał dla Putina).



Projekt jest finansowany przez Praskie Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego. Informacje o projekcie można znaleźć tutaj.