MEMORIAŁ POTRZEBUJE TWOJEJ POMOCY
GŁOSY WOJNY
Człowiek, który pieszo wyprowadził z Mariupola 117 osób: Przyjaciele mówią na mnie Mojżesz

Ołeksij Simonow – 44-letni artysta, charyzmatyczny konferansjer imprez, popularny komentator zawodów sportowych. Mówi, że najważniejsze są kontakty, które niejednokrotnie pomagały mu nie tylko przeżyć w ogarniętym wojną Mariupolu, lecz również skutecznie pomóc w wydostaniu się z miasta ludziom ze schronu.
Ołeksij postanowił „przeprowadzić ludzi przez asfaltowe pustynie”, bo nie mógł zostawić tych, z którymi przeżył miesiąc w schronie. Zdjęcia udostępnione przez Ołeksija Simonowa.

— Jak pan przeżył pierwszy dzień wojny w Mariupolu?

— Niespokojnie. Żona panikowała, że zaczęli strzelać, trzeba gdzieś uciekać. Trudno było uwierzyć, że to się naprawdę wydarzy. Jak można w XXI wieku wyobrazić sobie, że będą ostrzeliwać dzielnice mieszkalne? Nie da się. Myśleliśmy, że trochę postrzelają, a potem wszystko się skończy – wycofają się i zaczną się negocjacje. Taki był ten pierwszy dzień – nie mogłem uwierzyć w to, co się dzieje wokół.

— A kiedy zrozumiał pan, że to się tak szybko nie skończy i trzeba wyjechać?

— Stało się to dla mnie jasne 26-27 lutego. Ale wtedy już nie było możliwości wyjazdu. Nie miałem samochodu, a nawet gdybym miał, nie wiem, czy zaryzykowałbym, bo wiedzieliśmy, że po trasie na Mariupol już idzie kolumna agresorów. Osoby, które ewakuowały się 27-28 lutego, bardzo ryzykowały.

— W której części miasta pan mieszkał? Co się tam działo?

— Rejon Kałmiusski, okolice Neptuna (pływalnia w Mariupolu) – mieszkańcy Mariupola wiedzą, gdzie to jest. Przy fabryce Iljicza. W pierwszych dniach było u nas dość spokojnie w porównaniu z tym, co się działo później. Bo w marcu rakiety zaczęły spadać prosto na nas. Wcześniej słyszeliśmy wystrzały gdzieś z Sartany; słyszeliśmy odgłosy strzelaniny w 23. dzielnicy.
Było głośno i strasznie, ale teraz mogę stwierdzić: to był pryszcz. Dopiero kiedy zaczęli atakować nas, zrozumieliśmy, jakie to straszne.



— Jak wyglądało życie w Mariupolu w czasie działań wojennych?

— Na początku po prostu baliśmy się strzałów – uciekaliśmy do naprędce zorganizowanego schronu, bo władze miejskie nie przygotowały żadnych schronów. Potem zabrakło prądu, wody, gazu. Bardzo pomocne okazało się to, że naoglądaliśmy się różnych filmów katastroficznych. I nawet to, że byłem pilnym uczniem, a w szkole mówili nam, jak przetrwać, były zajęcia ze służby przygotowawczej i tak dalej. Zdobywaliśmy drewno, wodę, roztapialiśmy śnieg. Zbieraliśmy deszczówkę. Załatwialiśmy prowiant. Bardzo ważna jest komunikatywność, bo kontakty są dużo cenniejsze niż pieniądze, które nie miały już wtedy żadnego znaczenia. W naszym schronie było ponad 280 osób. Pomagaliśmy sobie – tak udało nam się przeżyć. Teraz ludzie też próbują tam jakoś przetrwać. Ratują ich po trochu, a 150 czy 140 tysięcy do tej pory walczy o przeżycie.

— Czy współpracowaliście jakoś z wojskowymi?

— W naszej dzielnicy był szpital wojskowy. I w pierwszym tygodniu chodziłem tam w wolnym czasie – pomagaliśmy uszczelniać okna przeciwko odłamkom. Zastawialiśmy okna workami, żeby lekarze mogli pracować, bo ratowali nie tylko żołnierzy, ale też poszkodowanych podczas ataków cywilów. Przy mnie przywieźli ludzi po tym, jak na ulicy Kirowa spadła pierwsza rakieta czy bomba. Raz było tak, że napełnialiśmy worki, zawiązywaliśmy, mocowaliśmy do okien, jak do szpitala przyszedł staruszek i mówi: „Chłopcy, coś mnie trafiło w biodro”. Lekarze patrzą – ma odłamek w biodrze. A potem, jakieś dwa tygodnie temu, widziałem wideo, w którym rosyjscy dziennikarze na tle tego okna, które umacniałem, mówią, że tu był sztab AZOWA: „Wypędziliśmy ze szpitala żołnierzy, którzy stamtąd strzelali”. Myślę sobie: „No proszę! Czyli jeśli bym nie odszedł, to zobaczyłbym tam żołnierzy…” Tylko że oni nie strzelali, a ratowali ludzi. Ale wiem, że bardzo szybko, gdzieś 15-18 marca ewakuowali cały szpital, zanim jeszcze tamci [Rosjanie], zdążyli go, jak to określają, „wyzwolić”. O ile mi wiadomo ewakuowali ich na teren kombinatu, do schronu, bo teraz patrzę, kto z żołnierzy i lekarzy jest poszukiwany, i widzę osoby, które spotkałem na żywo w marcu. Ciężko na sercu, że ludzie, którzy pomagali innym, są teraz poszukiwani przez Rosjan listem gończym. Oni uratowali wielu, ale czy ich ktoś uratuje?


„Dosłownie miażdżyli nas artylerią, bombami lotniczymi, miotaczami min” – mówi Ołeksij Simonow.

Zwracałem się do naszego Kalmiusskiego RUWD [Rejonowy Urząd Spraw Wewnętrznych] – na policję. Pomagali szukać ludzi, na ile to było możliwe. Bo to już było bardziej wywożenie trupów, niż poszukiwania. Wojskowi pomogli nam z lekami, jak były bardzo potrzebne. Kiedy oglądam wiadomości, w których mówią na przykład, że trzeba brać koktajle Mołotowa, rzucać w czołgi, uświadamiam sobie, że my nie widzieliśmy ani sprzętu, ani żołnierzy rosyjskich czy DRL [Doniecka Republika Ludowa]. Bo dosłownie miażdżyli nas artylerią, bombami powietrznymi, miotaczami min. Żołnierzy zobaczyliśmy dopiero, kiedy opuszczaliśmy miasto. A tak – naszą dzielnicę po prostu tłukli, rozwalili artylerią. Koło naszego schronu zostało pięć lejów po bombach. Czemu pięć a nie sześć? Bo szósta bomba lotnicza uderzyła w stację transformatorową i nie zrobił się po niej lej – po prostu zrównali z ziemią czterometrową budkę transformatorową. To było mniej-więcej 13-16 marca. Bo wtedy nikt już nie liczył dat. Najważniejsze zadanie – przeżyć. Przeżyliśmy dziś – to dobrze. Trzeba przeżyć jutro. Ustaliliśmy, że trzeba dawać dzieciom ciepłe jedzenie, zdobyć wodę, pilnować, żeby nikt nie zrobił na schronie oznaczeń, żeby maruderzy nie zlali benzyny z samochodów. I około 13-16 marca było bardzo trudno – trzy dni nas bombardowali, właśnie nasz schron – pewnie dlatego, że był widoczny na geolokalizacji. Ludzie ładowali tam telefony – dlatego zaczęły na nas spadać pociski.

— Wie pan, w jakim stanie jest teraz pana dom i sąsiednie budynki?

— Nie mogę nic powiedzieć, bo nikt nie ma kontaktu z miastem. Kułeba mówił: „Koniec, Mariupola już nie ma, zrównali go z ziemią”. Ale przecież tam do tej pory mieszka ponad 100 tysięcy ludzi, rozumie pan? I są żywi – a to znaczy, że Mariupol nie został zniszczony. Mariupol ciągle jest niszczony! Trzeba ratować ludzi, którzy tam są. Nie ważne, czy zachowały się budynki, ważne, że tam zostali ludzie. Żywi ludzie, którzy nie mogą wyjechać. Którym nie pozwalają wyjechać, których poddają dezinformacji. Bardzo mocnej.

– Mówi pan, że nie mogą wyjechać. A co konkretnie przeszkodziło panu ewakuować się z Mariupola?

— Brak informacji, bezpiecznych korytarzy. Brak transportu. Poza tym mam trójkę dzieci i wiem, że nie mogę ich narażać na takie niebezpieczeństwo. Czekaliśmy na ocieplenie, żebyśmy nie zamarzli, jeśli w drodze zastanie nas noc. I czekaliśmy, żeby front choć trochę odsunął się od naszego schronu. Żebyśmy widzieli, że na drodze, którą pójdziemy, nie będą nas miażdżyć tak strasznie, jak wszystko wokół.



„Znam ludzi, do których podjeżdżał autobus, mówili im, że jedzie do Zaporoża. Oni wsiadali – i byli wywożeni pod Donieck”

— Krążą informacje, że Rosjanie masowo wywożą mariupolan do Rosji lub na tymczasowo okupowane tereny Ukrainy. Czy panu proponowano wyjazd? Albo ktoś ze znajomych zgodził się na taką propozycję?

— Tak, proponowali nam. Tak się przymilali, że rety. „Jedźcie do Rostowa, do Doniecka, tu stoi autobus – to było już w Nikolskim, w Manhuszu – tam czeka na was ciepłe jedzenie, mieszkanie, praca, wszystko będzie dobrze”. Nazywam ich: „weseli oficerowie polityczni”. To byli dobrze wyszkoleni psycholodzy. Kiedy byliśmy w Nikolskim, opędzić się nie mogliśmy od takich dobrych „wyzwolicieli”: „Pomożemy wam, dostaniecie tam jedzenie”. Chciało się odpowiedzieć, że mieliśmy i jedzenie, i dom, nie musieliśmy nigdzie jechać, sami jeździliśmy tam, dokąd mieliśmy ochotę. Ale w Manhuszu zauważyłem, że już brakuje im kadr: rekrutują i szybko szkolą byle kogo do wysyłania ludzi do „DRL” albo do Rosji. Rano wszedł wojskowy i mówi: „No co, długo będziecie mieszkać w tym przedszkolu?” My na to: „Jedną noc, potem ruszamy dalej do Ukrainy – chcemy chociaż do Zaporoża dotrzeć”. A on: „Eee….” – taśma mu się urwała. I zrozumieliśmy, że nie przygotowali go na to. Dali mu polecenie, żeby zaganiać tych, którzy są tam już 2-3-4 noce, dochodzą do siebie.



„Dosłownie miażdżyli nas artylerią, bombami lotniczymi, miotaczami min” – mówi Ołeksij Simonow.

22 marca dotarliśmy do Manhusza. I akurat 22-go Rosjanie przejęli autobusy, które jechały z Zaporoża do Mariupola z pomocą humanitarną. Wieczorem przybiegają, krzyczą: „Kto chce do Doniecka? Można jeszcze wyjechać!” Wychodzę popatrzeć, co się dzieje. Myślę: „Autobusy, noc, źle to wygląda…”. Widzę, że to zaporoski transport miejski. Dzwonię do wolontariuszy z Zaporoża, oni potwierdzają: „Tak, Ołekisju, jechał konwój, zabrali nam autobusy”. „Wasze autobusy pojechały do Doniecka” – odpowiadam.

Kiedy ja się ewakuowałem, dawali, tak to nazwijmy, wybór: jechać albo nie jechać. Ale wiem, co się działo później. Znam ludzi, do których podjeżdżał autobus, mówili im, że jedzie do Zaporoża. Oni wsiadali – i byli wywożeni pod Donieck.

— Zajmował się pan prowadzeniem masowych imprez. Jak wyglądało pana życie sprzed wojny? Co pan zamierza robić teraz?

— Przed wojną miałem bardzo udane życie. I dużo planów na ten rok. Bo nie tylko prowadzę imprezy, jestem też sędzią-komentatorem sportowym na ogólnoukraińskich i międzynarodowych zawodach. W Mariupolu jako sędzia-komentator prowadziłem rozgrywki hokejowe, mistrzostwa Ukrainy we wspinaczce, wioślarstwo morskie, boks, w planach miałem koszykówkę. Oprócz tego jestem konferansjerem na międzynarodowych imprezach, projektantem gier, uczę konferansjerów i animatorów prowadzenia imprez. Pracowałem też z dziećmi – działam w Fundacji „Żółto-Niebieskie Skrzydła”. To ukraińska międzynarodowa fundacja. Teraz też pomogliśmy już wielu uchodźcom. Plany na najbliższą przyszłość to pomaganie przesiedlonym i współpraca ze „Skrzydłami”. A jeśli chodzi o mój podstawowy zawód, który wykonuję już ponad 30 lat, kontaktowałem się z konferansjerami z Czerniowców, którzy wiele lat mnie zapraszali. No to przyjechałem. Planujemy napisać kilka piosenek dla małych dzieci i dla dzieci z niepełnosprawnością. Piszemy też dla animatorów, którzy jeszcze pracują tam, w terenie. Utrzymujemy kontakt ze znajomymi wolontariuszami, wspieramy się. Ważny jest kontakt, bo ratuje ludzi. Widzicie, jak Ukraińcy sobie nawzajem pomagają. Obecnie mieszkam w Użgorodzie. Przygarnęli mnie] ludzie, których nigdy wcześniej nie spotkałem. Bo są znajomymi moich znajomych. Wspaniale, że tacy ludzie istnieją.



Zdjęcie udostępnione przez Ołeksija.

– Jak wyglądała ewakuacja z miasta?

— 20 marca zauważyliśmy, że zrobiło się trochę spokojniej i cieplej. 21-go z naszego schronu pewien chłopak poszedł na rozeznanie do jednej części dzielnicy, ja do drugiej. Zobaczyliśmy, że rzeczywiście walą już trochę dalej od nas. Zebraliśmy w schronie wszystkich chętnych. Oznajmiłem, że wyruszamy jutro rano, o 8.00. Kto chce, niech się szykuje. Bierzemy tylko potrzebne rzeczy. Każdy niesie swoje. I idziemy energicznie, musimy dojść przynajmniej do Nikolskiego albo Manhusza. Liczyliśmy, że stamtąd będą jeździć autobusy. Bo ktoś z władz (nazwisko zaczyna się na „W”, a kończy na „ereszczuk”) ogłosił, że od 15 marca codziennie jeżdżą autobusy z Manhusza w Berdiańsk. Kiedy doszliśmy do Manhusza, miejscowi powiedzieli: „Losza, od 24 lutego nie było ani jednego oficjalnego kursu do Berdiańska”.

Przeszliśmy 15 kilometrów z Manhusza do miejscowości Kamyszewaty. I zdążyliśmy dziesięć minut przed zamknięciem sklepu. Taki mały wiejski sklepik. Weszliśmy, żeby kupić wodę, chleb, bo nie spodziewaliśmy się, że trzeba będzie tak długo iść. Mnie tymczasem udało się skontaktować z sołtysem tej wsi. Powiedział: „Nie mam nic, mogę was wpuścić do wiejskiego klubu, ale nie jest ogrzewany”. My na to: „Najważniejsze, że jest dach nad głową”. A tu wychodzi kobieta kierująca tym sklepem i pyta, skąd jesteśmy. Odpowiadamy, że z Mariupola. A ona: „Do diabła z klubem. Dwanaście osób biorę do siebie, a ty, Luba, bierz kolejnych pięcioro”. Rozlokowały nas w Kamyszewatym w rodzinach, w cieple. Po raz pierwszy od miesiąca wzięliśmy prysznic. I mam teraz w Kamyszewatym drugą rodzinę. Rano pomogli nam ruszyć dalej, samochodami wszystkich podwozili do Demianiwki, a 24 marca zabrali nas stamtąd i przez wertepy, przez jakieś partyzanckie szlaki zawieźli do Zaporoża. Potem było 17 czy 18 blokpostów [posterunków] rosyjskich i DRL. A dalej – Ukraina. Przyjechaliśmy do Zaporoża, tam nas ludzie umieścili w przedszkolu, a rano wsadzili do pociągu. Naszą grupę w całości odwieźli i umieścili w oddzielnym wagonie.



„Przechodząc przez 15 posterunków, zobaczyliśmy całą Rosję: Udmurtów, Kazachów, Czeczenów. Cała paleta – od Sachalinu”.

Wyszło nas 117 osób. Do Ukrainy dotarło 70. Czyli niektórzy pojechali do Rostowa, do Rosji, bo mieli tam krewnych albo przyjaciół. No cóż, każdy ma do tego prawo. Tym właśnie Ukraina różni się od agresorów. My mamy wybór: decydujemy, co i jak robić. I w każdej sytuacji pozostajemy ludźmi.

— Jak to wygląda, kiedy 117 osób pokonuje taką drogę? Na wyprawach górskich grupa ma nie więcej niż 20 osób. A tu 117 i taka odległość…

– W górach idziecie z plecakami, w dobrym tempie. A tu ludzie z plecakami, torbami, klatkami z kotami, z małymi dziećmi, które też niosły plecaki i torby. Bardziej przypominało to dużą procesję. Moi przyjaciele, kiedy dowiedzieli się, że żyję, pisali: „Nie jesteś Simonow, tylko Simojżesz. Przeprowadzasz ludzi przez asfaltowe pustynie”. Kiedy wokół jest spokojnie, tak jak w drodze z Manhusza, to idzie się dobrze. Ale jak opuszczaliśmy miasto przy huku kanonady, bardzo się baliśmy. Mówisz ludziom, że strzelają daleko, można iść trochę wolniej, a wszyscy na to: „Nie, nie, nie!” – i starsi, i dzieci. Byli z nami i siedemdziesięciolatkowie, i pięcioletnie maluchy.

— Jak wojskowi reagowali na przemieszczanie się kolumny? Co mówili na blokpostach?

— Rozumie pan, w marcu Rosjanie mieli jeszcze robić wrażenie aniołów w białych szatach – przecież to nasi „wyzwoliciele”. Wyzwalali nas z naszych domów, z naszego życia. I żeby nie prowokować, puszczali nas: „Przechodźcie, przechodźcie, tędy”. Dobra, dobra (myśleliśmy), znamy miasto lepiej od was. Wtedy chcieli jeszcze udawać dobrych. „Pomożemy” itd. A my kiwaliśmy: „aha”. Nie mieliśmy czasu na rozmowy. I po co? Co mogą nam powiedzieć nowego? Nic. Co mogą zrobić? Cóż, zrobili, co potrafili. Pozbawili nas korzeni, życia. Zaczynamy teraz od zera. I to jest bardzo trudne.

Kiedy przechodziliśmy przez blokposty, było widać, które są rosyjskie, a które DRL. Przechodząc przez pierwsze 15 posterunków, zobaczyliśmy całą Rosję: Udmurtów, Kazachów, Czeczenów. Cała paleta – od Sachalinu, od Jakucji. Był jeden „dowcipny” Jakut. I z „obwodu smoleńskiego” też byli. Wszyscy wykonywali zlecone im rozkazy. Szukać mężczyzn, tatuaży, jakichś informacji w telefonach, sprawdzać, czy na palcach nie ma odcisków od strzelania. Ale było widać, że to są przynajmniej wojskowi, którzy składali swojemu państwu jakąś przysięgę. Ostatnie dwa czy trzy posterunki należały do DRL – to byli skurwysyny. Degeneraci z bronią, wściekłość w oczach. Na jednym blokpoście któryś mnie chciał rozstrzelać za to, że miałem ranę po drzazdze. „To od broni!”. „Nie, drzewo rąbałem” – odpowiadam. A on mi nad głową serię z karabinu puścił. Jestem bardzo wdzięczny ludziom, którzy nas ewakuowali. Gdzie się dało, próbowali im wcisnąć papierosy, odciągali ich uwagę. Tam trzeba było zachowywać się tak: wzrok w podłogę, tak-tak, nie-nie. I tyle. Bo inaczej – wściekłość, agresja. To bardzo niebezpieczne i dla ciebie, i dla tych, kto z tobą jedzie.




W kolumnie idącej z Mariupola, były osoby od 5 do 70 lat. Niektórzy nieśli ze sobą zwierzęta.

Dlatego trzeba słuchać swoich – tych, którzy was ewakuują. I jeśli oni proszą, żeby nic nie mówić – to znaczy nic nie mówić! Bo ludzie, którzy was wywożą, ponoszą ogromne ryzyko. I wielu wolontariuszy, których brali do niewoli na tydzień-dwa, obrywali za to, że ktoś z ewakuowanych sprowokował albo się przesadnie „wymądrzał”. Żołnierze są przecież różni. Byli tacy, którzy źle zrozumieli i na początku przyjechali na swoim sprzęcie do Melitopola zamiast do Mariupola. To dało naszym kilka dni na przegrupowanie, zorganizowanie jakieś obrony w mieście. Kiedy 27 czy 28 lutego zobaczyłem, że rosyjskie czołgi weszły do Melitopola, pomyślałem: „Co? Po co im Melitopol…” A potem przyjaciele z Melitopola piszą: „Czołgi weszły, przeszły i odeszły”. „Aha, mylą Mariupol z Melitopolem, jak Gazmanow” – mówię. Bo w latach 2000., kiedy ten błazen jeszcze jeździł z występami, był u nas na Dniu Miasta i na koncercie strzelił taką gafę: „Dzień dobry, Melitopol!”

— Czy był pan świadkiem sytuacji, kiedy na posterunkach zabijano, torturowano albo zabierano dokądś cywilów?

— Tak, zabierali! Z naszej kolumny zabrali jednego mężczyznę, bo w jego telefonie znaleźli korespondencję z wojskowymi. Nie wiem, co się z nim dalej działo.

— Czy zna pan kogoś, kto zginął w Mariupolu – w trakcie ostrzału, od kuli snajpera czy wskutek bezpośredniego ataku armii?

– Oczywiście. Codziennie docierają dane, codziennie, wstrzymując oddech, sprawdzam nazwiska, znajduję wśród nich znajomych. Bardzo ciężko jest tracić ludzi. Mnie się poszczęściło – moi bliscy żyją. Ojciec osób, które były z nami w schronie, zginął na własnym podwórzu. Przyleciał pocisk – i koniec. A wcześniej przez pół miasta przyjeżdżał do nas, żeby odwiedzić córki. Mówiły mu: „Zostań w naszym schronie”. Ale on odpowiadał: „Mam domek, będę tam”. To bardzo bolesne.

— Czy można było zrobić coś, żeby chociaż częściowo zapobiec sytuacji w Mariupolu?



– Tak! Oczywiście!

— Co konkretnie?

— Chociażby nie puszyć się i nie mówić, że „wszystko zrobimy i nikt nas nie ruszy”, a przygotowywać się! Zamiast wyolbrzymiać swoje znaczenie i zajmować się piarem, można było się po prostu przygotowywać. Tak jak to robiły kombinaty. Szykowały się do tymczasowego wygaszenia, przygotowywały schrony, bo rozumiały, że nawet jeśli wojny nie będzie, trzeba się przygotować. I w schronach zgromadziły prowiant, trochę wody. Ludzie do tej pory żyją dzięki tamtym zapasom. A proszę sobie wyobrazić, co by było, jeśli schron nie byłby przygotowany… W dniu, kiedy wszystko się zaczęło, ludzie przychodzą, a tam zamiast schronu zamknięta piwnica, w dodatku zalana. I nie wiadomo, gdzie szukać klucza. A niby mówili: „schrony są wszędzie, przychodźcie”. Wie pan, po czym można poznać człowieka z Mariupola w innym mieście? Kiedy syrena zaczyna wyć, on nie reaguje. Wie pan czemu? Bo u nas nie było syreny.

— Co pan teraz czuje w stosunku do Rosjan?

— Zupełnie nic. Proszę zrozumieć: Rosjanie i żołnierze – to różni ludzie. Rosjanie i ich rząd – to różni ludzie. Nie wolno pluć nienawiścią – to nic nie da. Są tacy, którym wyprano mózgi, i teraz krzyczą: „Zabijajcie wszystkich!” Nie tylko określenie „Rosjanie” do nich nie pasuje – trudno ich w ogóle nazwać ludźmi. Ci, którzy nawołują do zabijania dzieci albo kogokolwiek innego – to nie ludzie. Nieważne, gdzie mieszkają. W Rosji czy w Bangladeszu. Czy w Somalii, tak? Jeśli chodzi o Rosjan – nie mają wyboru. Wielu z nich nie potrafi myśleć krytycznie. Wielu do tej pory nie rozumie, co się dzieje. Dlatego ci, którzy niosą wojnę, biorą do ręki broń, powinni zostać zniszczeni. Jednoznacznie. A ludzie żyjący w swoim małym świecie – wszędzie są podobni. Do Rosjan nie mam żadnego stosunku. Niestety. Po prostu skreślone pokolenie, skreślone dla mnie miejsce na mapie. Chociaż tam też są normalni ludzie, którzy próbują coś powiedzieć – jedni się boją, inni nie. Ale jest ich bardzo mało. Dużo łatwiej słuchać telewizora.


Rozmawiał Denis Wołocha

Tłumaczenie: Katarzyna Syska

2022


Materiał został przygotowany przez Charkowską Grupę Obrony Praw Człowieka w ramach globalnej inicjatywy T4R (Trybunał dla Putina).



Projekt jest finansowany przez Praskie Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego. Informacje o projekcie można znaleźć tutaj.