MEMORIAŁ POTRZEBUJE TWOJEJ POMOCY
GŁOSY WOJNY
„Poiłam psy wódką, żeby im serca nie stanęły”. Rozmowa z mieszkanką Mariupola

Walerija Kaminska – przedsiębiorczyni z Mariupola – w kwietniu wydostała się z miasta, a następnie przez Federację Rosyjską i kraje UE dotarła do Lwowa. Opowiedziała nam o strasznych torturach, życiu pod ostrzałem i rozmowie z młodym Czeczenem.


— Dlaczego zdecydowała się pani kolejny raz opowiedzieć swoją historię?

— Żeby ludzie o tym nie zapomnieli. Rozumiem tych, którzy nie chcą opowiadać o swoich doświadczeniach. Bo każdy nawrót wspomnień oznacza tydzień nieprzespanych nocy. Strach nie przysparza radości. Radość nas uzdrawia, a smutek zabija – dosłownie. W Mariupolu chyba nikomu nie było łatwo. Każdy nosi w sobie własne doświadczenie, własny strach, panikę. A póki tam byliśmy, strach nie odpuszczał ani na chwilę.

— Czy ten strach pozostał?

— Tak. Teraz doskonale rozumiem strach moich krewnych, którzy czekali, nie wiedząc, co się dzieje. To było straszne. Jednocześnie nie mogę przestać myśleć o tym, że w Mariupolu zostały moje zwierzęta – dwa psy. Kocham psy. Szukam sposobu, żeby je wywieźć. To była dla mnie bolesna decyzja. Nawet mówić mi o tym ciężko (próbuje powstrzymać łzy – red.). Pod wpływem adrenaliny człowiek się mobilizuje, angażuje wszystkie swoje zasoby. Rozmawiałam z wieloma ludźmi z atakowanego Mariupola – okazuje się, że prawie nikt tam nie chorował. Bo pod wpływem ciągłego stresu jesteś jak robot. Leżała na mnie duża odpowiedzialność: chora mama, zwierzęta. Musiałam zdobywać rzeczy potrzebne do przetrwania.

— Spróbujmy odtworzyć, jak zapamiętała pani Mariupol 22-23 lutego.

— Mieszkałam w dzielnicy Lewobrzeżnej. Zaledwie dwie minuty od Bulwaru Morskiego i pięć minut od plaży. Mówiłam już, że jestem psiarą. Co rano spacerowałam z psami nad morzem, niezależnie od pory roku. Na szczęście nie musiałam się nigdzie śpieszyć, bo mam własną firmę – licencjonowana agencja, praca za granicą, turystyka.

— Jak przeżyła Pani wybuch wojny?

— Najpierw było zaskoczenie – jeszcze zanim poczułam panikę czy strach. Widać było pewną taktykę wojny – nie ja ją, rzecz jasna, wymyśliłam. A już na pewno nie Ukraina. Sytuacja się stopniowo pogarszała. Przez pierwsze trzy dni był jeszcze prąd, woda. Piątego dnia pojawili się dywersanci – ubrani na czarno mężczyźni i kobiety. Po prostu strzelali w drzwi i rolety sklepów czy aptek, brali wódkę i inne rzeczy. Rabowali. A potem przychodzili nasi – cywile z osiedla – i rozgrabiali to, co zostało. Nie oceniam ich – przecież musieli coś jeść i pić. Ale potem ci dywersanci chodzili obok ludzi, którzy gotowali na ulicach posiłki, i mówili: „Jesteśmy siłami pokojowymi”.

— Jak mieszkańcy reagowali?

— Miałam wielką ochotę z nimi porozmawiać, żeby zrozumieć, co mają w głowach. Co chcą mi zaproponować? Jaki pokój? Czym sobie zasłużyli, żeby nazywać ich "siłami pokojowymi”? Tym, że zbombardowali mój sklep? Tym, że zostałam bez lekarstw, chleba, masła, sera, kiełbasy? Mnie taki pokój nie jest potrzebny. Nie wiem, jak reagowali inni, widziałam to wszystko na własne oczy. Mam zwierzęta, więc musiałam spacerować z nimi po osiedlu. Ci ludzie mają chyba sprane mózgi – uważali, że mnie ratują. Nie mogłam tylko pojąć przed czym. Trasy bezpośredniego wyjazdu do Ukrainy były odcięte, więc musiałam ewakuować się przez teren Rosji. Po drodze ostrożnie rozmawiałam z ludźmi. Zatrzymałam się u swojej kuzynki w Moskwie – dzięki Bogu, nasza rodzina jest bardzo zgodna. Potem Ryga, Warszawa, Lwów – tak wydostawałam się z Mariupola.

— Kiedy zrozumiała pani, że jest odcięta od świata, od informacji?

— Trzeciego dnia wojny.

— Jakie to uczucie?

— Jakbyś znalazł się w czymś nieznanym. Zupełny brak reakcji – tak było ze mną. Nie płaczesz, nie szlochasz. Jakbyś był zamrożony w środku. A potem zaczynasz się dostosowywać do sytuacji. Nie płakałam, bo rozumiałam, że to mi nie pomoże. Za to modliłam się żarliwie, jak nigdy. Rosjanie myśleli, że szybko, spektakularnie zdobędą miasto i na tym się wszystko skończy. Ale parada zwycięstwa im nie wyszła. Nie czułam nawet paraliżującego strachu. Być może dzięki wierze – pomogła mi przetrwać, kiedy przez tydzień za oknami jeździł „nocny patrol”.

— Co to takiego?

— Proszę sobie wyobrazić: na osiedlu punktualnie o 19.30 pojawia się czołg. Jeździ i strzela gdzie popadnie. To się zaczęło tydzień po wybuchu wojny. Okupanci po prostu jeździli sobie po mieście i gdzie się obróciła głowica czołgu, tam strzelali. Kiedy leciały pociski „Grad” z fabryki, było jasne, że to gdzieś daleko, więc nas nie dosięgną. Zaczęliśmy już rozróżniać rodzaje broni. Jakby nam wyrosły elfie uszy: wytężaliśmy słuch i rozpoznawaliśmy, gdzie strzelają – daleko czy blisko, w który budynek. Proszę sobie wyobrazić to ciągłe napięcie, żeby usłyszeć, gdzie jaki pocisk spada. I wszystko to dzieje się na twoich oczach.


— Jak pani znosiła ciszę?

— Bardzo źle. Cisza powoduje większy stres – ciągle myślisz: „Zaraz uderzy”. Kiedy lecą „Grady”, sytuacja jest jasna: strzelają. Ale kiedy robi się cicho, nie wiesz, jaki będzie następny krok. Bo zawsze urządzali ostrzały zwrotne.

— Kiedy zaczął pani doskwierać brak żywności, wody?

— Uważam, że mam w życiu fart. Nawet tam mi się szczęściło – przecież niektórzy po prostu poszli po wodę do studni i nie wrócili. Mnie sąsiedzi zostawili swoje klucze, a mieli w domu zapasy wody. Z mieszkania Ludoczki, w którym wybuchł pożar, wyniosłam kota. Lubię swoich sąsiadów, a oni, Bogu dzięki, lubią mnie. Kiedy wyjeżdżaliśmy, dawaliśmy sobie klucze, zostawialiśmy żywność. Nie głodowałam. Mój blok płonął, kilka razy trafiały w niego pociski, ale jakoś dało się to wszystko przeżyć. Pociski wystrzeliwane z czołgów nie były jednak najgorsze. Najbardziej bałam się w nocy, kiedy słyszałam, że coś leci, a ja nawet nie wiedziałam, co to. Mówiłam na to „bzyczek”. Proszę to sobie wyobrazić – w martwej ciszy i ciemności słyszysz „bzz-zzz”. A po tym dźwięku rozlega się gwałtowny wybuch. Zdajesz sobie sprawę, że eksplodowało nad tobą. Wokół wszystko w błękitnych płomieniach. Drżą okna i drzwi. Nie wiem, co to za broń. Ale bardzo się jej bałam, bo było ciemno. Nocą samoloty latały bez przerwy – taką mieli taktykę. Potem, po rozmowach z ludźmi, nabrałam trochę doświadczenia. Zrozumiałam, że jeśli w budynku jest snajper, to samolot go zbombarduje.






„Przy każdej rozmowie serce się kraje” — mówi Walerija Kaminska, której w trakcie wywiadu nie zawsze udaje się powstrzymać łzy. © Denys Wołocha / Charkowska Grupa Obrony Praw Człowieka

— Co się działo dalej?

— Okupanci byli coraz bliżej mojej dzielnicy. Nie mogliśmy wychodzić. Mama prosiła mnie, żebym poszła do jej mieszkania – to 10 minut spacerem przez promenadę przy Bulwarze Komsomolskim (Morskim). Jeden przystanek autobusem. Ale się nie dało. Bałam się. Wyszłam z mamą dopiero, kiedy w naszym bloku wybuchł pożar, a dzielnica mojej kuzynki w ciągu jednej nocy spłonęła do cna. Wszyscy nasi krewni tam mieszkali – jesteśmy bardzo zżyci. Obok był dom kuzynki – trafiła w niego rakieta – nie wiem, ukraińska czy rosyjska. Nie widziałam.

— Czy w powietrzu czuć było spaleniznę?

— Tak, cały czas. Wszystko było czarne. Nie chodziłam sprawdzać, gdzie konkretnie spadały pociski, ale czarny dym unosił się bez przerwy.

— Kiedy na ulicach pojawili się żołnierze w rosyjskich mundurach?

— Po około półtora miesiąca. Wcześniej ich nie było, a przynajmniej nie chodzili tak ubrani.

— Kontaktowali się z mieszkańcami?

— Proszę zrozumieć: nie dało się wyjść na zewnątrz. Nawet moje psy załatwiały się w mieszkaniu.

— Ale przecież są jakieś potrzeby życiowe?

— Jakie potrzeby? Osoby, które próbowały nam przynieść wody, wracały po dwóch minutach. Na zewnątrz jesteś na linii ognia. Nie możesz wyjść po jedzenie – po prostu się nie da. Ludzie gotowali na klatce schodowej.
Kuzynka, której dom spłonął, poszła z Saszą do piekarni. W normalnych warunkach to 10 minut piechotą, a ich nie było 1,5-2 godziny. A my czekaliśmy, aż wrócą, martwiliśmy się. Po drodze zdążyły wbiec do bramy, a kiedy wyszły, na ulicy leżały trzy trupy. Włamywało się do cudzych mieszkań, żeby zdobyć jedzenie, wodę. Tak się załatwiało potrzeby życiowe. Może ktoś uzna, że to grabież. A ja uważam, że to normalne. Być może zdarzało się, że ktoś zabierał inne rzeczy, ale zasadniczo ludzie szukali wody i żywności, rozbijali bojlery. Inaczej się nie dało. Drzewa były połamane, wszystko zniszczone… Jeśli zdążyłeś w ciągu dwóch minut chwycić jakiś kawałek drewna, żeby podgrzać sobie kubek wody, to miałeś szczęście. A jeśli nie zdążyłeś – trudno, nie pijesz.

Przez miesiąc nigdzie nie wychodziłam. Zbiegałam jedynie na klatkę, żeby coś ugotować. To był stan ciągłego przerażenia, podwyższonej adrenaliny. Moje psy bały się wyjść na spacer. Miały zadyszkę, więc musiałam je poić, rozcieńczać krople walerianowe. Kiedy się skończyły, dawałam im wódkę. Na szczęście kupiłam butelkę zawczasu.
Poiłam psy wodą z wódką, żeby im serca nie stanęły. Może pan sobie wyobrazić, jaki strach odczuwaliśmy?

Jedyna droga – przez Rosję

Jakieś półtora tygodnia po inwazji pojawiła się informacja o korytarzach humanitarnych. Sąsiedzi z parteru wyjechali. Więcej o żadnych korytarzach nie słyszałam. Po około miesiącu mieszkańcy naszej dzielnicy zaczęli się ewakuować na własną rękę, ale w kierunku Rosji i Donieckiej Republiki Ludowej (DRL). Innej drogi nie było, bo z jednej strony jest rzeka, z drugiej morze. Nasz brzeg był odcięty, wszystkie mosty wysadzone. Nie było dokąd uciekać.

Z dzielnicy, w której się znajdowaliśmy, nie było możliwości wyjazdu. Nie docierały do nas żadne informacje. Ludzie po prostu szli dokądkolwiek. Najpierw do szpitali, a kiedy te zostały zbombardowane, zszokowani, w panice szli dalej. Kiedy ktoś zastukał do mieszkania Alony i powiedział, że zaraz przylecą samoloty i zrównają osiedle z ziemią, też ruszyłyśmy przed siebie. Z niepełnosprawną mamą, jej wózkiem i lekami. I tak szłyśmy: moja mama, rodzina Alony – razem z mężem postanowili zabrać ze sobą niepełnosprawną sąsiadkę. W sumie osiem bab. Proszę sobie wyobrazić: osiem kobiet, wszystkie już niemłode, idą nie wiadomo dokąd.

Armia DRL i Czeczeni

Rozmawiałam raz z młodym Czeczenem. Ze łzami w oczach mówił: „Czy to prawda, że nazywają nas zwierzętami?”. Ja mu na to: „A czy to prawda, że nas nazywają nazistami i narkomanami?”. Dziecko prawie – stoi i płacze: „Widzę, że wszystko, co nam obiecywali, mówili, wkładali do głów i serc – to kłamstwo”. Myśleli, że przyjdą jako zawodowcy, jak jedna drużyna piłkarska na pojedynek z inną drużyną. I w trzy dni zdobędą miasto, tańcząc przy tym czeczeńskie tańce, ze śpiewem na ustach. Ukraińcy oddadzą miasto, a Czeczeni zaprowadzą porządek, ściągną tu swoje rodziny i będziemy żyć w zgodzie i przyjaźni. Coś nie wyszło.

Kto w ogóle wymyślił słowo „narodowość”? Bóg nie ma narodowości. Są ludzie i ludziska – w każdym narodzie. Nawet nie ludziska – nie wiem, jak ich nazwać. Na porównanie ze zwierzętami nie zasługują. Czeczen Szamil, kiedy przechodziła jego brygada, zapytał: „Macie chleb?”. „Nie mamy” – odpowiedziałam. Dał nam chleb, jedzenie, wodę.

— Pani Walerijo, ale przecież każdy ma wybór. Mógł się okaleczyć albo oddać się do niewoli.

— Nie oddał się do niewoli. Sam się zranił, żeby wrócić do domu, i zabronił swoim krewnym tutaj przyjeżdżać. Po co miał iść do niewoli? Mówił mi, że coś wymyśli. Ja mu na to: „Szamil, wymyśl cokolwiek, byle nie iść do walki”.
A teraz opowiem o spotkaniu z ludźmi, którzy przedstawiali się jako „żołnierze DRL”. Nazwałam ich „Wańka DRL”.
Miałam wrażenie, że ich ta wojna cieszy. Bombardują nas, strzelają, straciłam dom. A oni się cieszą, że nie mam domu. „Teraz jesteście doniecczanami. Co, telewizji nie oglądacie?”. Odczuwali jakiś rodzaj dumy: „Uratowałem cię, teraz jesteś obywatelką DRL”. A czy ktoś mnie pytał, czy chcę być w DRL? Przecież uwielbiam mieszkać w tej szarej strefie, bez wody i jedzenia, pod ostrzałem. Sama przyjemność!

— A czy jakoś was obrażali lub poniżali?

Tak. „Kim wy w ogóle jesteście? Dlaczego tu mieszkacie?” – pytali.



Czasem docierało do mnie, że w wieżowcach obok naszego domu zostało dużo ludzi. Ciągle dopytywałam męża: „Czy mają pod dostatkiem wody?”.

Torturowani przez żołnierzy DRL

— Opowiem panu wstrząsającą historię. Mam przyjaciółkę Lenę, z którą mieszkałam, razem gotowałyśmy posiłki. Obok mieszkała córka jej siostry – Ola. Długo czekały na Irę (mamę Oli i siostrę Leny). Kiedy w końcu Ola ze swoim mężem poszła jej szukać, znalazła tylko zburzony dom, obok którego stał wózek inwalidzki.

Trzy dni później zaginął mąż Leny. Wyobraża pan to sobie? Rodzonej siostry nie ma, mąż, z którym przeżyła trzydzieści lat, znika. Przez pięć dni szukałyśmy go z Leną. Potem wrócił i opowiedział nam, co się z nim działo. Wład miał już wcześniej dość poważną ranę. Kiedy próbował rozpalić ognisko, zatrzasnęły się przed nim metalowe drzwi na klatkę i odłamki trafiły go w brzuch. Miał przedziurawiony bok. Stało się to na samym początku, więc córce jeszcze udało się go odwieźć do szpitala, żeby opatrzyć ranę.

Tam go po prostu zabrali, bo przy kontroli zauważyli ranę w boku. Trzymali go w bazie DRL na terenie obozu harcerskiego, dokąd chodziliśmy po wodę. Codziennie wypytywaliśmy tam wszystkich: „Nie widzieliście takiego mężczyzny?”. Zaprowadzili go do piwnicy, kazali zdjąć ubranie, buty. Codziennie go bili i razili prądem. Tak go torturowali, że musiał zacząć mówić. Opowiadał potem: „Widzę, że iskry idą, ciało skręca z bólu. I zdaję sobie sprawę, że jeśli nie powiem ‘Chwała Zacharczence’[przywódca Donieckiej Republiki Ludowej do 2018 r. – red.], to zaraz mnie rozszarpią na kawałki, jak nasz pies ścierkę. Był ateistą, ale wtedy przyznał: „Modliłem się, żeby spadła rakieta i zabiła mnie razem z nimi”. Chciał się powiesić. Wyobraża pan sobie, jaki to musiał być strach?

Wrócił pobity, ze złamanym żebrem, z raną w boku. A jeszcze mówił: „Mnie traktowali dość delikatnie”. Jednego chłopaka zatrzymali, bo chodził z telefonem, kiedy nikt już nie miał działających ładowarek. Po prostu obcięli mu palec, żeby nie pisał na Facebooku „chwała Ukrainie”. Było tam sporo piwnic. Więzili w nich dużo ludzi.

„Szliśmy po trupach”

Mieszkałam w domu mojej przyjaciółki Leny. Razem z jej mężem Władem dwa razy próbowaliśmy pobiec do mojej dzielnicy po brakujące rzeczy. Szliśmy wtedy po trupach. Nie przesadzam: wszędzie leżały trupy DRL-owców czy jakichś innych chłopców. Wszystkich...

— Różne zwłoki?

— Wszyscy tam leżeli: cywile, DRL-owcy.. Nie widziałem nikogo z naszych. Pewnie zostali już zapędzeni w rejon Azowstali. Jak stado... Chylę czoła przed ukraińskimi żołnierzami, przed ich profesjonalizmem. To więcej niż bohaterowie. Kiedy spotykam się z opiniami miejscowych, że jakby poddali miasto, zostalibyśmy w swoich domach i żylibyśmy spokojnie, mówię tak: „ja podziwiam tych chłopaków, bronili mojej przeszłości, mojego życia, komfortu i spokoju. I chcieli, żebym nadal mogła tak żyć”. Ale nie narzucałam nikomu mojego punktu widzenia – to nie ma sensu. Ludzie zawsze trzymają się swoich przekonań.

W Rostowie (Rosja) słyszałam, jak taksówkarz cieszył się, że jutro armia rosyjska przypuści atak chemiczny. Zapytałam: „Czy zdaje pan sobie sprawę, co to jest atak chemiczny? Nie tylko Azow ucierpi. Wie pan przecież, ilu waszych ludzi tam jest. Z czego tu się cieszyć?”

Przysięgam, żal mi donieckich mężczyzn. Wysłali ich jak bydło na rzeź. Czeczeni, nieważne – dobrzy czy źli – mieli obiecaną wypłatę i miasto w prezencie, więc przyszli zdobywać Mariupol w trzy dni. Mieli odzież, wyposażenie, buty. A DRL-owców przywieźli i po prostu wyładowali z ciężarówki. Stoi taki – prawie dziecko! W samych spodniach, zwykłej bluzie, na głowie byle jaka czapka. Jak taki ma walczyć? Nie mogę tego zrozumieć. Nie mieli nawet papierosów. Mnóstwo zabitych... Co dwa-trzy dni była rotacja. Stałam na balkonie i patrzyłam, jak chłopaków wiozą w ciężarówkach, ulicami suną czołgi, działa obrona przeciwlotnicza. A dwa dni później wszystko jechało z powrotem. Nie wyjeżdżali – po prostu ginęli.

Wiele osób pyta: „Czy naprawdę były krematoria na kółkach?”. Naprawdę. Sama widziałam taki samochód „Zaginieni w akcji” – z DRL, z obwodu ługańskiego.

— Do krematoriów wrzucali tylko żołnierzy z DRL, czy naszych również?

— Nie wiem. Widziałam tylko dym i samochody. Przy każdym bloku jest cmentarz.

Z okna w moim mieszkaniu widać było dawne przedszkole, które zostało przekształcone w piękny nowoczesny ośrodek dla niepełnosprawnych dorosłych i dzieci. Na otwarciu ośrodka obecna była nawet żona naszego prezydenta. Na dziedzińcu rosną kwiaty. Wszystko jest stylowe i zadbane. Jakiś mężczyzna spacerował tam z psami i chyba trafił go pocisk. Przez trzy dni nikomu nie udało się do niego podejść. Leżał tam, a psy siedziały obok niego. Nikt nie mógł się wyjść, żeby go pochować, bo to by oznaczało pewną śmierć: ciągle coś latało, wybuchy, pociski, płomienie. Nie dało się pochować człowieka. Potem zrobiło się trochę spokojniej. Piątego dnia, kiedy psy zaczęły już zjadać zwłoki, z jakiegoś schronu wybiegli mężczyźni i po prostu je zakopali. Miałam łopatę cmentarną – znała ją cała okolica. Trzymałam ją we wspólnym korytarzu, żeby wszyscy mogli korzystać.

Próby ewakuacji

Podjęłam decyzję o wyjeździe, gdy tylko dowiedziałem się, że da się przedostać przez Sopino – sąsiednią dzielnicę. Nie mogłam się ewakuować wcześniej. Chodziłam, gdzie się dało: do rosyjskich mediów, do moskiewskiej telewizji. Prosiłam: „Pomóżcie mi zabrać mamę, ona nie dojdzie pieszo do miejsca zbiórki”. Nie zamierzałam wyjeżdżać bez mamy. Jakbym chciała uciekać sama, już dawno by mnie tam nie było. Ale wszyscy mi odpowiadali: „To nie leży w naszych kompetencjach”. Wiem, że były przypadki, kiedy rosyjscy dziennikarze pomagali. Ale ci, z którymi ja miałam kontakt, widocznie nie chcieli. Ludzie z DRL obiecywali: „Pomożemy, uratujemy was”. Ale nikt mi nie pomógł. Tylko Bóg.

Pewnego dnia jakiś zjawił się jakiś mężczyzna. Sprawdzał sąsiednie mieszkanie. Przeszedł już filtrację, miał wszystkie potrzebne papiery, więc mógł jeździć. To on ściągnął z piętra moją mamę i pomógł nam dotrzeć do punktu ewakuacji. Wyjechałyśmy piętnastego kwietnia.

— Też przeszłyście przez obóz filtracyjny?

— Tak.

— Jak to wyglądało?

— Dla mnie jako emerytki to było straszne. Jechałam przez Rosję. Teraz tam jest granica DRL i zaraz potem granica Federacji Rosyjskiej. Ponieważ mam paszport wydany we Lwowie, a mój były mąż pochodzi z Iwano-Frankowska, na granicy DRL zaczęli mnie wypytywać. „Gdzie mieszkałaś? Jakie masz poglądy? Po co? Dlaczego?”. A że mam poczucie humoru, zbywałam ich żartami.

„Teraz mam większą depresję, niż kiedy byłam w Mariupolu”

Boję się jutra, zostałam bez środków do życia. Nie mam absolutnie nic. A przecież nie jestem już młodą dziewczyną. Starsi ludzie czują beznadzieję, strach. Nie tylko ja się boję. W Mariupolu był strach fizyczny. Ale nie czuliśmy wewnętrznego strachu – byliśmy jak zwierzęta. Okazuje się, że wszyscy przeszliśmy tam COVID-19, ale nawet tego nie zauważyliśmy, bo cały czas mieliśmy podwyższoną adrenalinę. Wiem, że niektóre kobiety traciły przytomność, dostawały zawałów. Każdy ma inną psychikę. To jak po operacji albo kiedy skaleczysz się w palec: w pierwszej chwili mocno zaboli i tyle. A potem zaczyna ćmić. I teraz wydaje mi się, że tak właśnie boli i ćmi dusza. Przy każdej rozmowie serce się kraje. Odczuwam strach duchowy.







lub (przekierowanie na inną strone)

Rozmawiał Wołodymyr Noskow, Denys Wołocha

Tłumaczenie: Katarzyna Syska

2024


Materiał został przygotowany przez Charkowską Grupę Obrony Praw Człowieka w ramach globalnej inicjatywy T4R (Trybunał dla Putina).



Projekt jest finansowany przez Praskie Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego. Informacje o projekcie można znaleźć tutaj.