MEMORIAŁ POTRZEBUJE TWOJEJ POMOCY
GŁOSY WOJNY
„Dzieci, nie mogę przeprowadzić lekcji, bo wybuchła wojna”

Oksana jest nauczycielką rosyjskiego języka i literatury. Kiedy Mariupol ostrzeliwali, kobieta miała wrażenie, że jej serce zmienia się w małego ptaszka. Nie mogła patrzeć na poczerniałe budynki i blade, wymizerowane twarze sąsiadów.

Nazywam się Oksana Wiktoriwna Pawłowa. 24 lutego 2022 roku miałam pójść do pracy – szkoły nr 18 w Mariupolu. Rano dowiedzieliśmy się o inwazji Rosji, ale myśleliśmy, że zrobimy zajęcia zdalnie. Jestem rusycystką z dużym stażem – prawie 30 lat. Pracowałam w różnych szkołach w Mariupolu. 24 lutego o 9.00 powinnam była prowadzić lekcję w dziewiątej klasie. Ale jakiś pocisk spadł już na znajdujące się nieopodal lotnisko. Mieszkaliśmy na obrzeżach Mariupola – dzielnica Czeriomuszki i miejscowość Piwdennyj. Są pola, a niedaleko nas znajduje się jednostka wojskowa oraz lotnisko.






Był tam straszny wybuch. Tak mną to wstrząsnęło, że napisałam na Viberze do swoich uczniów z klasy 9a: „Dzieci, nie mogę prowadzić lekcji, bo wybuchła wojna”.

— Nie udało mi się zapanować nad emocjami, dlatego odwołałam pierwszą lekcję. A potem wzięłam się w garść i od szóstej lekcji zaczęłam psychicznie wspierać dzieciaki. Nie prowadziłam normalnych zajęć, tylko opowiadałam, jak mojej mamie, która w czasie II wojny światowej była dzieckiem, udało się przeżyć w Ługańsku. Jakie tam były ataki powietrzne i jak potem, 9 maja, nadeszło zwycięstwo. Spotkałam się z klasą dziewiątą, szóstą… Mówiłam im, że każdy człowiek ma los dany od Boga. Że na wojnie dzieją się różne niespodziewane rzeczy. Że trzeba wierzyć i być wytrwałym, bo czasem przychodzi cudowny ratunek.

Strzelali od piątej rano do siódmej wieczór. Czasem zaczynali o szóstej rano. Zauważyłam, że wojna w miastach toczy się według określonego harmonogramu. O 19.00 siadaliśmy do kolacji. Jedliśmy jeden posiłek dziennie. Piliśmy dużo wody, bo wciąż chciało się pić. Palące pragnienie. Układ nerwowy z trudem przyzwyczajał się do nowej rzeczywistości.

7 marca w Czeriomuszkach było spokojnie, więc sąsiedzi pobiegli odwiedzić córkę. Kiedy ich zobaczyłam po powrocie… Zmienili się nie do poznania. Sąsiadka miała pożółkłą twarz, oczy zgasły, stały się prawie niewidoczne. Tak jakby na skutek przeżytego przerażenia zatarły jej się rysy twarzy. Wtedy dopiero zaczynaliśmy do tego wszystkiego przywykać… Potem zauważyłam, że ludzie wokół mają popękane usta. Pomyślałam, że to też z przerażenia. Jakby ich od środka trawił ogień.

Wspieraliśmy się z sąsiadami. Rakiety latały nad głowami, a my rozmawialiśmy. Oglądam teraz nagrania z różnych miast w obwodach donieckim i ługańskim, które wciąż są ostrzeliwane. Ludzie chodzą po ulicach i mówią: „Już się przyzwyczailiśmy”. Tak samo było u nas – w Mariupolu. Ludzie dużo się modlili. Wszyscy. Nasza rodzina też. Kiedy wychodziłam z domu, prosiłam męża, żeby zrobił nade mną znak krzyża. Kiedy wychodziliśmy razem, najpierw on mnie błogosławił, a potem ja jego. Pomagaliśmy sobie.






Czasem docierało do mnie, że w wieżowcach obok naszego domu zostało dużo ludzi. Ciągle dopytywałam męża: „Czy mają pod dostatkiem wody?”.

— Wie pan, czego teraz żałuję? Męczy mnie to, bo przecież wiedziałam, że trzeba zanieść im wodę. Ale bez przerwy słyszeliśmy jakieś strzały, serie z karabinów. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wyjście na zewnątrz oznacza śmierć. A córka na samym początku, 24 lutego, powiedziała: „Mamo, tato, uważajcie na siebie. Jak ja będę bez was żyć?”. Jej słowa sprawiły, że starałam się być ostrożna.






Oksana Pawłowa, Mariupol

— Byli odważni ludzie, którzy wychodzili, pomagali. My zaczęliśmy to robić później. Przed wyjazdem prawie całą naszą żywność zanieśliśmy do tych wieżowców. Prawie wszystkie dziesięciopiętrowe bloki były zrujnowane, czarne. Wyglądały strasznie. A przecież dopiero co był Nowy Rok… Budynki jarzyły się światłem, toczyło się w nich życie. Kiedy przyszliśmy tam z jedzeniem, zobaczyliśmy, że ludzie pociemnieli – dosłownie – od ciągłego palenia ognisk, gotowania.

Żyli w bardzo ciężkich warunkach. Nam w domach jednorodzinnych było łatwiej – mieliśmy obok tylko sąsiadów. A w piwnicach bloków zdarzały się straszne sytuacje. Wiem, że niektórzy tracili tam rozum. Relacje były trudne, ludzie w takich warunkach różnie reagowali.


Trzy czy cztery dni trzymaliśmy się dzielnie. Potem co kilka dni, jakby z wnętrza brzucha, przychodziła myśl: „Nie dam rady”.


— W dawnych czasach Słowianie twierdzili, że brzuch (ros. żywot – red.) to życie. Czasem bałam się, że nie wytrzymam. Wtedy myślałam sobie: „Moi rodzice przeżyli 1941 rok, doczekali do 1945, my też damy radę”. Albo: „Chrystus cierpiał, my też mamy znosić cierpienia”. Dopiero podczas wojny zrozumiałam sens powiedzenia: „Bóg każdemu daje według jego sił”. Bo to, czego doświadczyli moi znajomi w centrum miasta, było naprawdę koszmarne. Uratowaliśmy mężczyznę w moim wieku – wywieźliśmy go razem z matką z Mariupola. Opowiadał, jak co drugi dzień chodził do byłej żony i córki. Żeby je odwiedzić, musiał przebiec cały Mariupol: z naszej części miasta (Czeriomuszki) do centrum, tam, gdzie znajduje się muzeum krajoznawcze. Widocznie Bóg miał go w opiece – inaczej nie zniósłby tych strasznych widoków. Widział siedzącego na ławce martwego człowieka – wyglądał, jakby znieruchomiał. Koty i psy bez łap.

Poranionych psów było dużo. Zaczęliśmy dokarmiać psy, które uciekały z wieżowców. Zachowywały się jak oszalałe. Biegały po ulicach i gryzły. Naszym sąsiadom psy zagryzły siedem kotów. To było na początku marca. Później szaleństwo minęło. Widać, zwierzęta nie potrafiły znieść tych dźwięków. Podobnie jak ludzie. Po wyjeździe z Mariupola, już na Zakarpaciu, poszłam do kardiologa. Okazało się, że mam problemy z sercem.
Pod ostrzałami czasem wydawało mi się, że moje serce zmienia się w małego ptaszka – wróbelka. Czułam, jak się kurczy.

W centrum Mariupola działy się najgorsze rzeczy. Moi koledzy tam byli. Zupełnie nie wiedzieliśmy, jak wygląda sytuacja w mieście, bo nie było zasięgu. Kiedy zaczęliśmy już wychodzić z domów, pytaliśmy przechodniów: „Czy miasto jeszcze jest ukraińskie? Jakie dzielnice Ukraińcy utrzymali?”. Ludzie mówili, co wiedzieli. Później jedna koleżanka z pracy, która ewakuowała się do Kijowa, opowiadała, jak zięć z córką poszli po wodę. Centrum miasta, ulica Zelinskiego. Nagle poczuł coś pod stopą, poślizgnął się i zobaczył, że to ludzki mózg. Mózg człowieka… Przerażające. To był człowiek…






Schronienie mieszkańców w Mariupolu. Źródło: kanał Telegram Andriuszczenko Time

— Kobieta, która mi o tym opowiedziała, mieszkała wtedy w centrum miasta. To obok mojej szkoły nr 18. Jej rodzina siedziała w piwnicy, razem z innymi mieszkańcami. Mamę ma chorą, od wielu lat przykutą do łóżka. Musiała wchodzić na siódme piętro do matki, a na schodach leżały ludzkie zwłoki. Od dziecka bardzo bała się martwych ludzi, więc zamykała oczy. Jak tylko robiło się spokojniej, szła do matki, żeby ją nakarmić, obsłużyć. Potem wracała… „To był prawdziwy koszmar!” – mówiła.

Mówiła też, jak nasi chłopcy – Ukraińcy – zaglądali do nich, podnosili ludzi na duchu. Najgorzej było w centrum Mariupola: w markecie spożywczym ATB ulokowali się Ukraińcy, a Rosjanie strzelali. Potem wybuchł pożar, nasi obrońcy pobiegli do tej części, gdzie chronili się ludzie. To było straszne. Wiele razy słyszałam, że ludzie w piwnicach, szczególnie starsi, umierali na serce. Serce nie wytrzymywało.






Bałam się patrzeć przez okno, żeby nie widzieć, jak płonie czyjś dom. Za każdym razem bardzo to przeżywałam.
— Kiedy zobaczyłam, co się stało z sąsiednimi wieżowcami, nawet mężowi trudno mi było o tym opowiedzieć – istny Armagedon. Niewyobrażalne. Jestem nauczycielką – może było mi łatwiej, bo w czasie ostrzałów czytałam, głównie książki teologiczne. Mam ich dużo. Robiłam nawet notatki. W pewnym momencie pomyślałam: „Zbliża się Wielkanoc. Może przyniesie nam zwycięstwo – bo 24 lutego zaczęła się wojna, a 24 kwietnia będzie Wielkanoc”.

Kiedy przyzwyczailiśmy się do ostrzeliwań, wychodziliśmy nawet przed dom, żeby się ogrzać. Mamy dwa koty – potrzebowały pobiegać na zewnątrz. Najpierw długo trzymaliśmy je w domu, a potem postanowiliśmy je wypuszczać, robiąc przed tym nad ich grzbietami znak krzyża. Ja też zaczęłam wychodzić – obciąć winorośl czy róże. Mówiłam wszystkim: musimy się przygotowywać do Paschy. Nie możemy żyć w ciągłym strachu”.

Powtarzałam też mężowi, że jesteśmy inteligentnymi ludźmi. Nie tylko my – wszyscy mieszkańcy Mariupola i całej Ukrainy. Jesteśmy cywilizowanym krajem, ale Rosja trzymała nas w strachu. Razem z mężem siedzieliśmy i drżeliśmy – jak dwa tchórze. Baliśmy się nawet wyjść na ulicę. Przez miesiąc nie myliśmy twarzy, włosów, oszczędzaliśmy wodę. Pytam: jak coś takiego może się dziać? Jest przecież cywilizacja, ONZ, inne organizacje. Ludzkość ma za sobą doświadczenie II wojny światowej. Dlaczego teraz dzieją się takie rzeczy? Jak to możliwe?

Mariupolanie myśleli, że to potrwa najwyżej tydzień, a potem gdzieś na górze dojdzie do porozumienia. I doczekamy się tu spokoju. Ale przekonaliśmy się, że ludzkość niczego się nie uczy, a każda kolejna wojna zaczyna się nie wiadomo jak i dlaczego. Po czym w ten sam sposób się kończy. Niestety, nie potrafimy jej powstrzymać. Do tej pory nie powstały struktury, które mogłyby to zrobić.

Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, zrozumiałam, że byliśmy obojętni na cudze nieszczęście. Gruzja, Czeczenia, Srebrenice, Syria… Kiedy tam trwały walki, nawet nie próbowaliśmy pomóc, nie było zastępów wolontariuszy. A teraz pojęliśmy, że cudzą niedolę trzeba traktować jak własną. Z jednej strony przyznaje się Nagrody Nobla za wynalezienie lekarstw, które ratują życie. A z drugiej – wciąż trwają wojny. Jak ludzkość to godzi?





lub (przekierowanie na inną strone)

Rozmawiał Andrij Dydenko

Tłumaczenie: Katarzyna Syska

2024


Materiał został przygotowany przez Charkowską Grupę Obrony Praw Człowieka w ramach globalnej inicjatywy T4R (Trybunał dla Putina).



Projekt jest finansowany przez Praskie Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego. Informacje o projekcie można znaleźć tutaj.