MEMORIAŁ POTRZEBUJE TWOJEJ POMOCY
GŁOSY WOJNY
Mój mąż zginął z rąk snajpera, – Olha Leus z Mariupola

Charkowska Grupa Obrony Praw Człowieka (KHPG) gromadzi świadectwa zbrodni wojennych, popełnionych przez Federację Rosyjską, między innymi w Mariupolu. Z Olhą Leus spotkaliśmy się w centrum „JaMariupol” we Lwowie. Nasza Grupa przyjechała tam, żeby wspomóc mariupolan, którzy ewakuowali się z rodzinnego miasta do Lwowa. Olha Leus mieszkała nieopodal Teatru Dramatycznego. Jej dom został ostrzelany, a męża zabił snajper.

Z całego serca wierzyliśmy, że do tego nie dojdzie. Pocisk uderzył w nasze mieszkanie. Mój mąż Wołodymyr wyszedł na podwórze, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest budynek. Czy nie pora uciekać. I właśnie wtedy snajperska kula odebrała mu życie.

Nazywam się Olha Leus. Pierwszy dzień agresji był dla mnie dość zwyczajny, bo mieszkałam i pracowałam w centrum miasta. A wojna zaczęła się na obrzeżach i do końca nie było jasne, że to aż tak poważna sprawa.

— Gdzie dokładnie mieszkaliście?

W samym centrum Mariupola, pięć minut piechotą od Teatru Dramatycznego. Rano normalnie poszliśmy do pracy. Bliżej południa czuć już było panikę. Do aptek, sklepów i bankomatów zaczęły się ustawiać kolejki. Sklepy przeszły na płatności gotówką, nie można było użyć karty. Walki toczyły się na obrzeżach – w dzielnicach Kalmius, Lewobrzeżna. Gorąco wierzyliśmy, że nie stanie się to, co się stało. Wierzyliśmy, że wojna nie pójdzie dalej, skończy się gdzieś tam. Ale sytuacja pogarszała się z każdą godziną. Wybuchy słychać było coraz bliżej. Ostrzelali sąsiednie budynki: obok nas znajdowało się kino „Pobieda”, w którym wybuchła mina. Na początku zostaliśmy w domu, bo czuliśmy się tam bardziej bezpiecznie.





20-go marca rakieta uderzyła w moje mieszkanie. W pokoju, który najbardziej ucierpiał, leżały porozkładane koce, bo było bardzo zimno. Zostały z niego ruiny. Pocisk trafił prosto w mieszkanie.


— Tamtego dnia mój młodszy syn, który miał wtedy 8 lat, został ranny w nogę. Walki toczyły się już w centrum miasta, nie dało się wezwać lekarza. Jacyś ludzie powiedzieli nam, że w Młodzieżowym Domu Kultury (po drugiej stronie ulicy) powstał szpital polowy, do którego zwożono rannych. Poszliśmy tam, ale bez dziecka. Chcieliśmy się po prostu skonsultować, wziąć potrzebne lekarstwa, opatrunki. Na miejscu jakaś dziewczyna porozmawiała z nami, dała instrukcje, co robić. Dzień lub dwa później Młodzieżowy Dom Kultury spłonął. Nawet nie wiem, co się stało z ludźmi, którzy byli w środku. Mam nadzieję, że zdążyli wydostać się z budynku.






— Naszą dzielnicę bardzo mocno atakowali. Coś uderzało w blok, czuliśmy, jak się trzęsie, mimo że to taki solidny stalinowski budynek. W pewnym momencie uznaliśmy, że trzeba uciekać. Baliśmy się, że zawalą się na nas górne piętra.





Mój mąż Wołodymyr wyszedł na podwórze, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest budynek. Czy nie pora uciekać. I właśnie wtedy snajperska kula odebrała mu życie.

Słyszeliśmy ten strzał. Był jeden lub dwa. Pamiętam, że wydawało mi się, że słyszę nawet jego krzyk: „Trafili mnie”. Tego samego dnia pod wieczór w naszej dzielnicy zaczęły się walki uliczne. Strzelali już nie z artylerii dalekiego zasięgu, to była walka z bliska, z karabinami. Słyszeliśmy ludzi, widzieliśmy, jak biegają; jak nasi żołnierze pomagają rannemu towarzyszowi. Długo miałam nadzieję, że to właśnie jego krzyk usłyszałam. Później widzieliśmy, jak go dokądś nieśli.

Następnego dnia, kiedy zrobiło się trochę spokojniej, Nina – moja teściowa, która mieszkała z nami – usłyszała jakieś kroki i wyszła, żeby zapytać o syna. Nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że mógł zginąć. Wierzyliśmy, że zdążył wbiec do klatki czy schronu, gdzieś się schować. Matka znalazła martwe ciało swojego jedynego dziecka tuż przy wejściu do naszego bloku. Potem przez długi czas, około tygodnia, nie mogliśmy wyjść z mieszkania, gotowaliśmy na wystawionym na klatkę ruszcie. Dzięki Bogu, mieliśmy konserwy. Dzieci nie głodowały.





Bardzo się baliśmy. Bez przerwy latały samoloty. Czasem dalej, a czasem całkiem blisko. Słychać było odgłosy bomb lotniczych, nauczyliśmy się już odróżniać minę od bomby.

Dopiero po sześciu dniach z pomocą chłopaków, którzy mieszkali w schronie w naszym bloku, udało się pochować mojego męża. Pochowaliśmy go na podwórzu, postawiliśmy prawosławny krzyż. Pożegnaliśmy go najlepiej, jak mogliśmy.






Mariupol, zniszczony Młodzieżowy Dom Kultury. Zdjęcie z kanału Rady Miasta Mariupol na Telegramie.
— Czy miała pani kontakt z okupantami?

— Niewielki. Raz pojawili się pod naszym blokiem, ludzie wyszli, zaczęli ich wypytywać, bo kompletnie nie było zasięgu – żadnego dostępu do informacji. Podeszliśmy do nich w 10-15 osób. A oni z taką radością oznajmili nam, że nas wyzwolili! I że teraz wszystko będzie dobrze.





Rozmawiał Andrij Didenko

Tłumaczenie: Katarzyna Syska

2023


Materiał został przygotowany przez Charkowską Grupę Obrony Praw Człowieka w ramach globalnej inicjatywy T4R (Trybunał dla Putina).



Projekt jest finansowany przez Praskie Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego. Informacje o projekcie można znaleźć tutaj.