MEMORIAŁ POTRZEBUJE TWOJEJ POMOCY
GŁOSY WOJNY
„Biegnijcie przed siebie. Jeśli się odwrócicie – zastrzelimy”

Rostysław Paszynski i jego towarzysz dostali się do niewoli, kiedy próbowali samodzielnie ewakuować się z Buczy. Rosjanie ich bili, grozili, że obetną im uszy, palce. Żeby wymusić na Rostysławie zeznanie, że jest zwiadowcą, zainscenizowali egzekucję jego towarzysza. Dwaj cywile przezyli straszne rzeczy.

Kiedy to wszystko się zaczęło, nawet nie przypuszczałem, że w XXI wieku ludzie zdolni są do takiego okrucieństwa w stosunku do kraju, który na dodatek uważali za bratni – po prostu iść i mordować. Dużo przeżyłem. Do ostatniej chwili nie wyjeżdżałem, bo myślałem, że nasza armia poradzi sobie z okupantami w Buczy. Fatalnie się myliłem. Zaczęło się 4 marca, kiedy okupanci weszli do fabryki szkła. Budzę się rano (mieszkam na pierwszym piętrze), patrzę z okna w dół, a tam żołnierze ze wstążkami św. Jerzego na mundurach, z karabinami kontrolują przechodniów. Zrozumiałem, że to koniec.

Siedziałem w mieszkaniu cicho jak myszka i chyba mnie to uratowało. Okupanci przyszli wieczorem, około 17.00, zastukali: „Otwierać, bo będzie źle”. Usiłowali wyważyć drzwi, ale im się nie udało. Zachowywałem się, jakby w domu nikogo nie było. Wtedy użyli karabinu – strzelali w drzwi, w zamki. Dzięki Bogu, drzwi wytrzymały. Zamki się zacięły i utknąłem w mieszkaniu z myślą, że przeżyłem własną śmierć.

Ciężko mi przywoływać te wspomnienia. Pożegnałem się już nawet z bliskimi. Był jeszcze zasięg, więc zdążyłem wysłać do rodziców wiadomości głosowe: kocham was, ściskam, żegnajcie. Na szczęście Rosjanie mnie wtedy nie dopadli. 4 marca przesiedziałem cicho, a 5-go już ich nie widziałem z okna. Postanowiłem poczekać jeszcze jeden dzień, żeby się upewnić, że jest spokojnie. 6 marca nic się nie działo. Następnego dnia próbowałem wydostać się z mieszkania przez balkon. Było około siódmej rano.






— Wyjrzałem na balkon, z dołu wychodzili sąsiedzi. Zrozumiałem, że skoro wychodzą, to znaczy, że Rosjan nie ma. Zawołałem: „Ludzie, pomóżcie mi się wydostać!”. Podstawili mi pod okno drabinę, rzucili sznur. Pytałem, czy ktoś nie wyjeżdża z miasta. Chciałem pojechać do Kijowa albo do Chmielnickiego – bo pochodzę z zachodniej części Ukrainy, właśnie z Chmielnickiego. Niestety, nikt nie planował jechać. Wrócić do mieszkania nie mogłem. Dlatego postanowiłem, że po prostu pójdę w kierunku „mostu życia” z Irpienia do Romaniwki, i dopiero stamtąd spróbuję się przedostać do Kijowa. Poszwendałem się trochę po swoim osiedlu, porozmawiałem z ludźmi – nie zamierzali się ewakuować. Zapytałem, gdzie stoją okupanci, żeby ich ominąć. To było 7 marca.





Przechodziłem obok składu metali, gdzie rozstrzeliwali ludzi. Brali ich jako zakładników i rozstrzeliwali.

Stał tam BTR. Zauważyłem go, wiedziałem, że okupanci tam są. Dlatego skręciłem na tory kolejowe i poszedłem wzdłuż, do buczańskiego dworca. Spotkałem tam cywila, który też chciał się wydostać z Buczy, bo w jego dom uderzyła rakieta. Razem zawsze raźniej niż w pojedynkę. Nazywał się Maksym Bondarenko. Też młody chłopak, miał 26 lat.

Do dworca nie doszliśmy, bo okupanci już tam byli. To było około godziny 10-j, może 11-j. Z dworca zawróciliśmy do przejazdu na Jabłuńskiej. Tam zobaczyliśmy zniszczony posterunek naszej armii, ślady okupantów, trupy ukraińskich żołnierzy. Przeszliśmy obok Buczańskiej Jednostki Wojskowej. Chodzili tam cywile, było w miarę spokojnie. Stamtąd ścieżką między uliczkami poszliśmy w stronę pól, żeby przez żelazny most dotrzeć do Irpienia. Weszliśmy od strony osiedla Synergia. Miejscowi powiedzieli, że okupanci zatrzymali się w prywatnych domach koło Synergii i jeśli pójdziemy prosto przez ulicę Uniwersytecką, to wydostaniemy się z miasta.





Szliśmy przez Irpień. Słychać było strzelanie, widzieliśmy ciała żołnierzy i cywilów.

Było bardzo nieprzyjemnie. To straszne uczucie, kiedy wiesz, że mogą cię zabić. Około południa dotarliśmy do granicy Irpienia.






Irpień, skutki rosyjskich bombardowań.
— Ale okupanci już tam byli, więc próbowaliśmy ich obejść przez Synergię, drogą na Zabucze. Weszliśmy do lasu, obeszliśmy dookoła Irpień i dotarliśmy do Stojanki – mieszkańcy nazywają to miejsce „kanał wodny”. To takie miasteczko obok „mostu życia”. Była mniej więcej 15.00-16.00, a godzina policyjna zaczynała się chyba o 17.00. Dlatego zaczęliśmy prosić, żeby ktoś z miejscowych pozwolił nam u siebie przenocować, a następnego dnia spróbujemy się ewakuować przez most w Irpieniu. Cywile nie chcieli nas jednak przyjąć – bali się. Znaleźliśmy z Maksymem dom w budowie, drzwi były otwarte. Tam na dykcie przenocowaliśmy. Pod ostrzałem. W tych warunkach trudno było zasnąć, ale po dźwięku rakiety rozpoznawaliśmy, kiedy wybuchnie.

Następnego dnia, czyli 8 marca, obudziliśmy się o ósmej, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w stronę „mostu życia”. Ale po drodze natknęliśmy się na okupantów – mieli posterunek obok przedszkola „Smajlik”. Widzieliśmy ich, ale pomyśleliśmy, że ewakuować można się bez przeszkód. Na budowie znaleźliśmy białe worki po śmieciach i użyliśmy ich jako białych flag – żeby nas nie rozstrzelali. Podnieśliśmy je w górę i po prostu szliśmy przed siebie. Rosjanie nas zauważyli, pobiegli w naszą stronę z karabinami. Zapytali: „Kim jesteście? Dokąd idziecie?” — „Na most życia” — odpowiedzieliśmy, oczywiście po rosyjsku. Oni na to, że żadnej ewakuacji nie ma, nie było umowy. Kazali nam oddać telefony, zaczęli sprawdzać nasze rzeczy, wszystko przetrząsać.





Most nad rzeką Irpień zniszczony przez wojska rosyjskie

Powiedzieli, że jesteśmy zwiadowcami, że naprowadzamy na nich pociski. „Ręce do tyłu, czapki na oczy”.
— Było zimno, padał śnieg. Kazali nam skrzyżować ręce na plecach, czapki zsunąć na oczy – i poprowadzili do swojej siedziby. Nie wiem, dokąd dokładnie, bo nic nie było widać. Tam rzucili nas obu na kolana. Pytali: kim i skąd jesteśmy, co tu robimy, dokąd idziemy. Przystawiali nam lufy karabinów, noże, grozili, że obetną nam uszy, nos, palce, żebyśmy zaczęli mówić. Mocno nas bili. Kiedy skończyli przesłuchanie, ich dowódca powiedział: „Wysłać ich do bazy, tam naczelnik zdecyduje, co z nimi robić”. Wsadzili nas do BTR-u i wywieźli do lasu. Dokładnego miejsca nie znam, bo wszystko było zasłonięte. W pierwszej bazie przesłuchiwali nas po kolei. Najpierw Maksyma, a potem mnie.





Grozili, że odrąbią nam ręce, nogi, uszy, nos, język. Znów bili i powtarzali: „Jeśli nie zaczniecie mówić, zmusimy was, żebyście sobie nawzajem poodcinali nogi piłą”.
— To było straszne. Klęczysz z pokiereszowanym nosem, twarzą, lecą ci łzy i krew, a oni mówią to wszystko – potworne uczucie. Po przesłuchaniu odwieźli nas do innej bazy. Już potem zorientowałem się, że znajdowała się niedaleko wsi Łubianka, w lesie. Przywieźli nas tam około 16.00-17.00, już się ściemniało. Przesłuchiwali nas pojedynczo: najpierw Maksyma, potem mnie. Z Maksymem odeszli jakieś 50 metrów dalej, żebym nic nie słyszał. Przesłuchiwali go 20-30 minut, po czym usłyszałem wystrzał. Okupant, który pilnował, żebym nie uciekł, powiedział: „Twojego przyjaciela zastrzelili, lepiej sobie wszystko przypomnij, jeśli chcesz przeżyć”. Wzięli mnie, rzucili na kolana, zsunęli mi z oczu czapkę, żebym widział ludzi, ale wszyscy byli w kominiarkach, więc nie potrafię nikogo konkretnego rozpoznać.

Zadawali pytania: „Kim jesteś? Skąd? Dokąd szedłeś?”. Pytali o rozlokowanie naszych wojsk, o którym nie miałem pojęcia, nawet ich nie widziałem. Pytali o nasze uzbrojenie. Mieli podejrzenia, że jestem zwiadowcą, dlatego chcieli wiedzieć, gdzie jest moja broń. To w ogóle było dziwne – jaka znów broń! Przy pierwszym przesłuchaniu nie znaleźli żadnej broni – a tu znowu. Pytali, czy znam Maksyma, jak długo. Odpowiadałem, że go nie znam, ale Rosjanie twierdzili, że Maksym zeznał, że razem szkoliliśmy się w bazie wojskowej NATO w Żytomierzu. Że jesteśmy profesjonalnymi zwiadowcami. Dopiero potem zrozumiałem, że chcieli nas w ten sposób zastraszyć. Ale w tamtym momencie się bałem.




Stałem nad dołem, w którym leżał Maksym, niby martwy. Pchnęli mnie na niego. Myślałem, że nie żyje.
— Wzięli mnie na cel i powiedzieli: „Jeśli masz coś ciekawego do powiedzenia, mów”. Zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć, ale chciałem przeżyć. Dzięki Bogu, nie zastrzelili mnie wtedy. Wyciągnęli mnie tylko z dołu i dalej już tylko zadawali głupie pytania. Tymczasem Maksyma po cichu wyciągnęli z dołu i zaprowadzili do innego, gdzie potem siedzieliśmy obaj jako więźniowie. Kiedy skończyli mnie przesłuchiwać, odesłali mnie do wykopu, w którym siedział Maksym. Ucieszyłem się wtedy, że żyje, że go nie zastrzelili i nie jestem tu sam. Czy nas karmili? Tak, dwa razy dziennie – rano i wieczorem. Dawali nam to, co sami jedli, czyli barszcz rozcieńczony wodą, ryż, kaszę gryczaną. Ciągle pytali, czy jesteśmy wojskowymi. Maksym miał jakieś problemy ze zdrowiem – nie pamiętam, co konkretnie, a ja wpadłem wtedy na pomysł, żeby skłamać, że choruję na serce. Miałem w plecaku apteczkę, jakieś tabletki „od wszystkiego”, więc skłamałem, że nie mogę walczyć z powodu choroby serca. I to mnie uratowało.




Siedzenie w wykopie było okropne. Padał śnieg, nie było dachu, dół 3x3 metry, w którym pozwolili nam rozpalić ognisko, żeby się w nocy ogrzać.
— Ognisko nie paliło się całą noc, więc leżeliśmy z Maksymem objęci, żeby nie zamarznąć. Przez cały czas nas pilnowali – jeden lub dwóch żołnierzy. Rano mówili, że przyniosą herbatę i jedzenie, żebyśmy się ogrzali. To bardzo pomogło: cały dzień mieliśmy na co czekać. Kiedy przynieśli posiłek, oznajmili nam, że jutro przyjdą dowódcy, więc jeśli mamy jakieś przydatne informacje, lepiej, żebyśmy sobie je przypomnieli i powiedzieli. Ale cały dzień po prostu przesiedzieliśmy w dole, dokładaliśmy do ogniska. Nic innego nie robiliśmy. 10 marca rano wypuścili nas, ale nie na wolność, tylko – jak się wyrazili – „do likwidacji”. Spakowaliśmy się – mieliśmy tylko ubranie, mój plecak i dokumenty. Z tym wszystkim wywieźli nas do lasu.




Cmentarzysko zniszczonych pociskami samochodów cywilnych w lesie w obwodzie kijowskim.

— Najpierw jednak związali nam ręce i zasłonili oczy czapkami. Wsadzili nas do bagażnika jakiegoś wojskowego wozu. Przez cały czas miałem przystawiony do żeber karabin – pewnie po to, żebym się nie rzucał, nie zrobił czegoś niespodziewanego. Jakby mi się chciało cokolwiek w takiej sytuacji robić… Jechaliśmy mniej więcej 20 minut. Wysadzili nas w lesie.




Rozwiązali nam ręce, odsłonili oczy i powiedzieli: „Biegnijcie przed siebie. Jeśli się odwrócicie – zastrzelimy”.
— „Jak nasi będą pytać, kto was wypuścił, mówcie, że Kindżał”. I pobiegliśmy. Chyba nigdy nie byłem tak szczęśliwy. Po prostu darowali nam życie. Bo przez te wszystkie dni obawiałem się, że to już koniec. Ciągle nachodziły mnie takie myśli. Orientując się na słońce, wybiegliśmy z lasu do Łubianki – wsi na obrzeżach. Podeszliśmy do pierwszego domu, od miejscowych dowiedzieliśmy się, że we wsi są okupanci: kadyrowcy chodzą i gromadzą w jednym miejscu mężczyzn. Sprawdzają telefony, dokumenty, szukają wojskowych. Nie mieliśmy nic, nie wiedzieliśmy, dokąd pójść. Chyba tylko do Buczy, a stamtąd jakoś znów próbować się przedostać do Kijowa. Nic innego nie przychodziło nam do głowy. Ludzie nakarmili nas, dali pić – fajnie, bo rano nie dostaliśmy żadnego jedzenia. Próbowaliśmy obejść Łubiankę z różnych stron, żeby przedostać się do Buczy. Ale wszystko było kontrolowane przez rosyjskich żołnierzy. Dlatego w przypływie desperacji postanowiliśmy przejść przez posterunek w centrum wsi. Na szczęście był tam korytarz humanitarny.

Na posterunku spotkaliśmy żołnierzy, którzy wywozili nas z ich bazy. Dziwili się: „Co, znów do nas przyszliście? Spodobało wam się? Poczekajcie 5 minut, skończymy tu z chłopakami i zajmiemy się wami”. Sprawdzali dokumenty chłopaków z tej wsi. Siedzimy, czekamy. Nagle zauważyliśmy, że przez korytarz przejeżdżają cywilne samochody. Poprosiliśmy, żeby nas wsadzili do jednego z nich. Tak zrobili – zatrzymali samochód i kazali kierowcy nas zabrać. W ten sposób ruszyliśmy z Łubianki do Chmielnickiego. Ale Rosjanie zabrali nasze paszporty i karty SIM, więc dopiero następnego dnia w Chmielnickim kupiłem kartę i skontaktowałem się z rodziną i przyjaciółmi. Dla wszystkich jakbym powstał z martwych. To było coś.





Rozmawiał Andrij Didenko

Tłumaczenie: Katarzyna Syska

2023


Materiał został przygotowany przez Charkowską Grupę Obrony Praw Człowieka w ramach globalnej inicjatywy T4R (Trybunał dla Putina).



Projekt jest finansowany przez Praskie Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego. Informacje o projekcie można znaleźć tutaj.