MEMORIAŁ POTRZEBUJE TWOJEJ POMOCY
GŁOSY WOJNY
Z raszystami nie wolno się dogadywać – Witali Bandruszkiw z Mariupola

Witalij Bandruszkiw – mieszkaniec Mariupola – miasta, które stało się miejscem wielkich zbrodni i symbolem cierpienia – musiał z żoną i dzieckiem szukać schronienia w Drohobyczu.

Czym się pan zajmował przed wojną?

Z zawodu jestem inżynierem, ale przez całe prawie życie pracowałem jako wykładowca w Przyazowskim Państwowym Uniwersytecie Technicznym.

Kiedy po raz pierwszy doświadczył pan wojny?

W 2014 roku na moje miasto napadli oddziały tak zwanej „Donieckiej Republiki Ludowej”, stworzonej przez Rosję. Zanim zostało wyzwolone, sytuacja była ciężka: Mariupol próbowano zdobyć i istniało zagrożenie, że miasto zostanie okrążone. Razem z żoną i małym dzieckiem nie wytrzymaliśmy i we wrześniu 2014 roku wyjechaliśmy. Wróciliśmy w 2015 roku. I od tamtej pory tu mieszkaliśmy – wiedzieliśmy, że niedaleko przebiega linia frontu, ale Mariupol zanjdował się jednak na kontrolowanym przez Ukrainę terytorium.

Staraliśmy się na różne sposoby ukrainizować miasto, pomagaliśmy wojskowym, aktywnie działaliśmy w wolontariacie.

Czy spodziewaliście się takiej wojny, jaka wybuchła 24 lutego?

Wojskowi i analitycy uprzedzali nas, że do tego dojdzie: wiedzieliśmy i byliśmy niby psychicznie gotowi. Ale nie sposób było przygotować się do tego w pełni.

W grudniu i styczniu sytuacja dojrzewała – mogło się zacząć albo nie. Aż wreszcie 24-go lutego wszystko się zaczęło wedle przewidywanego scenariusza: ostrzały rakietowe, ataki powietrzne na całym terenie kraju…

Mieliśmy nadzieję, że Rosjanie zrozumieją, że będziemy stawiać opór i mamy wsparcie. 24-go rano usłyszeliśmy, że w całej Ukrainie trwają ostrzały, dopiero potem, że nas też bombardują. To były przedmieścia – dzielnica Wschodnia od strony wsi Szyrokine i lotnisko. Wiedzieliśmy, że miasto jest umocnione, szczególnie z tamtej strony, ale domyślaliśmy się, że będzie trudno i nie obędzie się bez pomocy. Nie sądziliśmy jednak, że nas otoczą. Mimo że spodziewaliśmy się wojny, nie zamierzaliśmy wyjeżdżać – mamy z żoną rodziców w podeszłym wieku.

Co się działo przed waszym wyjazdem z miasta?

Pierwszego dnia jeszcze poszedłem na trochę do pracy, drugiego próbowałem dotrzeć do sklepu, żeby coś kupić – już zaczęły się trudności z zaopatrzeniem: wszyscy kupowali żywność na zapas. Jak się potem okazało – słusznie.

Później pracy już nie było, trudno byłó siedzieć w domu bezczynnie, więc poszedłem do najbliższego centrum wolontariatu i zacząłem tam pomagać, ładowałem jakieś towary. Miałem też dyżury nocne przy ochronie budynku. Pomagaliśmy wojskowym, policji. Zaczęli mieć problemy z zaopatrzeniem, brakowało im ciepłych posiłków. Policjanci i strażacy pracowali bez przerwy. Więc wspieraliśmy ich, jak się dało.

Po 3-4 dniach pojawiły się przerwy w dostawach prądu, ale potem światło wróciło. Odpowiednie służby miejskie jeszcze działały.

Jednak po jakimś czasie prądu zabrakło, podobnie jak bieżącej wody – trzeba było szukać źródeł wody. Bo nie mamy studzienek, jak w innych miastach. Służby komunalne zaczęły podstawiać cysterny, ale robiły się olbrzymie kolejki, więc ludzie próbowali sobie przypomnieć, gdzie są jakieś źródła albo studnie. Wiadomo – woda to rzecz pierwszej potrzeby.

Po kolejnych kilku dniach wyłączono gaz. Najperw w dzielnicach, w których zostały ostrzelane wodociągi. Ludzie zaczęli marznąć. Na szczęście w naszej dzielnicy gaz był dostępny najdłużej. Z siostrą, z którą się razem ewakuowaliśmy, mieszkamy w jednym domu, tylko wejścia mamy osobne. Zrobiło się zimno, więc przenieśliśmy się wszyscy do jednego pokoju, żeby grzać się własnym ciepłem. Wytrzymaliśmy tak trzy czy cztery dni, potem temperatura spadła i przeprowadziliśmy się do moich rodziców, którzy mieszkają na obrzeżach Mariupola. Oni palą w piecu, a wtedy udawało się jeszcze zdobyć drewno.

Odkąd zabrakło gazu, wszyscy w mieście chwycili za piły i topory: piłowali, rąbali, żeby gotować jedzenie i ogrzewać się. Najgorzej mieli mieszkańcy wieżowców, bo wszyscy próbowali robić to na podwórzu. Kiedy wpadałem do znajomych, siedzieli w czapkach i kurtkach, temperatura wewnątrz spadła niemal do zera. To nietypowe dla Mariupola: przez tydzień co noc było 5-6 stopni mrozu…

Po tym, jak wyłączono prąd, pojawiły się problemy z zasięgiem, zaczęły „siadać” telefony. Tym, którzy mieli agregaty, było łatwiej. Ja ładowałem komórkę w centrum wolontariatu.

Później zaczął znikać zasięg. Najpierw myśleliśmy, że wieże nie działają, ale wojskowi powiedzieli, że wokół Mariupola stoją „zagłuszacze” i przez to nie ma normalnej łączności. W niektórych punktach zasięg się pojawiał, więc ludzie chodzili tam, żeby poczytać wiadomości, dowiedzieć się, co się dzieje, bo zaczęła się już blokada informacyjna. Teraz, jak wiadomo, jest całkowita blokada, dostępne są tylko rosyjskie źródła.

Wtedy też urwał się sygnał radiowy z Ukrainy, zostały tylko stacje z DRL.





Zrujnowany Mariupol, fot. Paweł Klimow
Jak wydostaliście się z miasta?

Wyjechaliśmy wszyscy razem moim samochodem: czworo dorosłych i trójka dzieci. Z Mariupola do Zaporoża jechaliśmy 11 godzin. Nie było łatwo. Nie spodziewałem się, że będę jeździł zimą, samochód stał w garażu na letnich oponach, bez zapasu paliwa i gazu. Ale mimo mrozu i śniegu dotarliśmy do Zaporoża na letnich oponach. Jakimś cudem wystarczyło nam paliwa, ostatnie metry jechaliśmy już na rezerwie. W Zaporożu przyjęli nas i nakarmili w „Epicentrum” (sieć hipermarketów w Ukrainie – red.). Tam też przenocowaliśmy.

W Dnieprze już od dwóch tygodni czekał na nas szwagier. Mieszkaliśmy tam prawie tydzień. Próbowaliśmy znaleźć pracę i mieszkanie w jakimkolwiek bardziej bezpiecznym regionie Ukrainy.

Znów dzięki znajomym znaleźliśmy tymczasową kwaterę w Samborze i Drohobyczu. A potem wynajęliśmy mieszkanie tu, w Drohobyczu. I teraz znów wszyscy jesteśmy razem – cała siódemka.

Jaki był Mariupol, kiedy z niego wyjeżdżaliście?

Podczas ewakuacji cudem nie trafiliśmy pod ostrzał – nie ucierpieliśmy ani my, ani samochód. Widzieliśmy tylko, jak waliło dookoła. Widzieliśmy rannych i ludzi jadących uszkodzonymi samochodami, zaczynaliśmy już rozróżniać dźwięki, rozumieć, kiedy uderzy w pobliżu.

Co widzieliśmy? Zniszczone budynki w centrum. Mieszkaliśmy akurat w centralnej części. A rodzice na osiedlu Piszczanyj, za portem. Miasto bombardowano już wtedy codziennie, widzieliśmy leje. Przez pierwszy tydzień było tak: rodzice w Piszczanym, nie było kontaktu, pojechałem do nich, żeby się dowiedzieć, czy coś tam nie uderzyło. Było tam jeszcze w miarę spokojnie. Kiedy trzy dni później przywiozłem babcię żony, widziałem już ślady pocisków. Czyli raszyści ostrzeliwali dzielnicę, w której nie było żadnych obiektów wojskowych.

Do momentu naszego wyjazdu nie atakowali portu, za to osiedle znane z festiwalu, który się tam odbywał, już zostało ostrzelane. Raszyści trafili między innymi w elektrownię – czyli bombardowali z morza.

15 marca przygotowywałem drewno i wodę do domu rodziców, bo w sumie mieszkało tam już 11 osób. Nazajutrz, dzień przed wyjazdem, zobaczyliśmy całe kolumny opuszczające miasto. O ile dobrze zrozumiałem, to nie był konwój humanitarny – ludzie sami się zorganizowali i wyruszyli. Dopiero później pojawiły się tam posterunki.

Przejechałem przez ulicę Metalurgów, która ciągnie się przez całe miasto. Zauważyłem, że wszystkie budynki mojego uniwersytetu zostały ostrzelane z artylerii. W ogóle bardzo trudno było przedostać się przez centrum. Jechałem na rowerze, wszędzie były odłamki szkła, w niektórych oknach powybijane szyby, częściowo lub całkowicie zawalone budynki. Mówiąc krótko – centrum Mariupola było zrujnowane. Widziałem lej o szerokości 10 metrów i głęboki na 4-5 metrów w miejscu, gdzie wcześniej znajdowało się podziemne przejście.

To było 10 marca. Właśnie wtedy samoloty wroga zaczęły bombardować centrum. Kiedy przyszedłem do punktu wolontariatu, żeby zdobyć aktualne informacje, policjanci powiedzieli, że ludzie ewakuują się na własne ryzyko. Dopytałem o możliwą trasę. W tym czasie przyszedł chłopak – prosto ze zbombardowanego Teatru Dramatycznego… Postanowiliśmy, że spróbujemy się wydostać, chociaż przejazd przez okupowane terytorium był bardzo ryzykowny.

Mimo słabego zasięgu dostaliśmy wiadomość, że jest korytarz dla prywatnych samochodów na wyznaczonej trasie. I właściwie przed samym wyjazdem zobaczyłem miasto w ruinach, a później dowidziałem się, że już wtedy zniszczone było 70% budynków mieszkalnych…

Kto z pana bliskich został w Mariupolu?

Tata i mama, z nimi moja siostra, bo rodzice w zeszłym roku mocno chorowali i byli za słabi. I babcia żony. Teść mieszkał w miejscowości Tałakowka, straciliśmy z nim kontakt 26 lutego i od tamtej pory nic o nim nie wiemy…

Mariupol atakowano ze szczególnym okrucieństwem…

Widocznie nie udało im się zdobyć miasta tak szybko jak planowali – w końcu bronili go wojskowi. Okupanci podchodzili tylko na obrzeża, byli wypychani. Dlatego zaczęli ostrzeliwać ludność cywilną – żeby była panika, żeby ludzie uciekali, naciskali na żołnierzy, którzy też mają rodzinę wśród miejscowych. Zarówno wojskowi, jak i cywile dostawali smsy z rosyjskich numerów z żądaniem poddania się.

Raszyści mówili, że atakują bazę „Azowa”, a w rzeczywistości pierwszymi obiektami „wojskowymi”, które ostrzelali, była szkoła i dziesięciopiętrowy blok niedaleko od bazy TRO [Sił Obrony Terytorialnej]. I trudno ustalić, czy to było umyślne, czy przez pomyłkę, przecież 90% szkół w mieście jest zniszczonych, tak jak wszystkie siedem mariupolskich uniwersytetów.

Czy jest sens prowadzić negocjacje i omawiać z raszystami warunki pokoju?

Nieźle znam historię, a od 2014 roku zacząłem ją bardziej zgłębiać, dlatego twierdzę, że nie można się z nimi dogadywać. Negocjacje, które trwają teraz, to czysto strategiczny i dyplomatyczny krok, ale w żadnym wypadku nie należy im ufać.




Rozmawiał Leonid Goldberg

Tłumaczenie: Katarzyna Syska

2023


Materiał został przygotowany przez Charkowską Grupę Obrony Praw Człowieka w ramach globalnej inicjatywy T4R (Trybunał dla Putina).



Projekt jest finansowany przez Praskie Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego. Informacje o projekcie można znaleźć tutaj.