MEMORIAŁ POTRZEBUJE TWOJEJ POMOCY
GŁOSY WOJNY
Sterylizowanie strzykawek wódką i znajdowanie odłamków w plecach. Co to znaczy być lekarzem w schronie?

31–letnia Anna Szewczyk pracowała w szpitalu położniczym w Mariupolu. W czasie wojny musiała spędzić miesiąc w schronie pod fabryką cukierniczą. Jej relacja na tle innych opowieści o życiu w warunkach wojennych pozwala zrozumieć, jakie schorzenia nękają osoby stale przebywające w schronie i jak udzielać im pomocy, kiedy brakuje sprzętu i lekarstw.

Anna Szewczyk w gabinecie lekarskim przed wojną. Zdjęcie z archiwum prywatnego.

Już pierwszego dnia stało się jasne, że jestem jedynym lekarzem w schronie, więc byłam specjalistką na wagę złota. Ludzie zaczęli do mnie przychodzić codziennie, ze wszystkimi dolegliwościami.

Poprosiłam mężczyzn, żeby poszli poszukać lekarstw. Przynieśli lekarstwa, które znaleźli w gruzach aptek. Jakieś leki przywieźli nam ukraińscy wojskowi – to nam bardzo pomogło. Zorganizowałam sobie podręczną szafeczkę, w której posegregowałam lekarstwa. Żeby można było udzielać pomocy. Później dostałam jeszcze tonometr i stetoskop, który był kiepski, ale był.

Najpierw zachorowały dzieci

Ludzie zaczęli chorować, bardzo poważnie, wszyscy na raz. Pewna kobieta miała nadciśnienie złośliwe, musiałam ją w schronie podłączyć do kroplówki. Na szczęście był sprzęt i siarczan magnezu. Zaczęły się infekcje jelitowe. Pierwsze zachorowało czteromiesięczne dziecko – Jegorka. Bóle brzucha, wymioty, biegunka, gorączka. Próbowaliśmy go dopajać, leczyć innymi sposobami. Potem zrozumiałam, że bez antybiotyków w tej sytuacji nic nie zdziałamy.

Infekcje jelitowe są tak złośliwe, że każdy antybiotyk, który podasz doustnie dziecku lub dorosłemu, będzie zwracany. Konieczne było podawanie zastrzyków. Okazało się, że antybiotyki dożylne są, ale w zasadzie nie mamy strzykawek. Strzykawki 10 ml mieliśmy, a o pojemności 2 ml bardzo mało. Chorować zaczęli wszyscy, z tymi samymi objawami, strasznym osłabieniem, na które nic nie pomagało. Trzeba było kłuć, więc musiałam sterylizować strzykawki. Jednorazowe. Myłam je pod wodą, którą udało się zdobyć – deszczówką albo ze śniegu. A potem polewaliśmy te strzykawki wódką, żeby chociaż trochę je odkazić i pomóc ludziom.

Był z nami autystyczny chłopiec, który miał napady epilepsji symptomatycznej, czyli drgawki. Nie miałam na to lekarstwa. On też złapał tę infekcję jelitową – dzięki Bogu pokonał ją i wyzdrowiał. A rodzice tamtego czteromiesięcznego niemowlaka bardzo się o niego bali, chcieli, żeby mu się natychmiast poprawiło. Dziecko oczywiście było słabe, marudziło. Obok jest szpital, na terenie którego znajdował się też oddział położniczy, który dziś wszyscy znają.
9 marca samolot rosyjskich sił zbrojnych zrzucił bombę na klinikę położniczą w centrum Mariupola.
Gotowanie w schronie było możliwe tylko w krótkich przerwach w bombardowaniach.
Więc powiedziałam im, żeby tam poszli. Może tam podłączą dziecko do kroplówki i zadbają o nie, bo ja nie miałam tylu małych igieł, żeby wkłuwać się w żyły takiego malucha. Tata powiedział: “Dobrze, Aniu, pojedziemy tam. Zaraz znajdziemy jakiś samochód, pojedziemy na konsultację, a potem wrócimy”. Pojechali, a następnego dnia na ten szpital spadła bomba. Wszyscy wiedzą, że bardzo dużo ludzi ucierpiało. Zniszczony został oddział położniczy, dziecięcy oddział chorób wewnętrznych. Wtedy nogi się pode mną ugięły. Pomyślałam: “Boże, wysłałam ludzi na śmierć”. To było straszne, bo w schronie wszyscy już traktowaliśmy się jak rodzina. Znało się każdego – jego rodzinę, historię życia. Kto gdzie mieszka – nawet w którym domu. O innych rzeczach nawet nie wspominając.

Ale oni, dzięki Bogu, przeżyli, wszystko u nich w porządku. Wrócili do nas. Piechotą. I Ira, mama Jegorki, natychmiast zemdlała, a ja ją zaczęłam cucić amoniakiem. Kiedy otworzyła oczy, pierwsze słowa, które powiedziała, brzmiały tak: “Widziałaś kiedyś kobietę w ciąży bez ręki albo nogi?”. Mówi: “Ania, nie wyobrażasz sobie, co się tam dzieje. Tam się walają martwe dzieci. Coś strasznego”. Już tyle razy o tym wszystkim myślałam i ciągle nie mogę spokojnie, bez płaczu…

Potem zaczęły chorować starsze dzieci. Zachorowało półtoraroczne dziecko. Też trzeba mu było dawać zastrzyki, bo gorączka nie spadała, tydzień mu się nie poprawiało. Znalazlam u siebie analgin z dimedrolem (difenhydramina – tłum.), jedną jedyną ampułkę, i wstrzyknęłam mu – na własne ryzyko. Gorączka spadła, ale następnego dnia wysokiej temperatury dostał mój syn. A jeszcze dzień później siostrzeniec. Zrozumiałam, że ratując jedno dziecko, szkodzę drugiemu. Dotarło do mnie, że muszę zbić gorączkę synowi, a nie mam już czym. No nic. Mamy wojnę, trzeba radzić sobie przy pomocy tego, co jest. Dzięki Bogu, że mieliśmy antybiotyki i że skompletowałam plecak z leków, które miałam w domu i które potem udało mi się kupić w aptece. Wyleczyłam i własne – syna i siostrzeńca – i inne dzieci.
Luba

Później zaczęli już chorować dorośli. Leki się kończyły, trzeba było wybierać, komu mogę je dać, a komu nie. Wtedy zdecydowałam tak, jak się zawsze robi na wojnie: młodszym i dzieciom daję lekarstwa, a starszym ludziom nie, bo wtedy nie starczy dla młodszych.

I ludzie zaczęli umierać. Kiedyś jednego dnia zmarły dwie osoby. Starsi panowie. Jeden nie miał ręki, drugi – zwykły staruszek. Byli samotni, bez nikogo. Nie mieli rodziny, albo mieli, ale gdzieś daleko. Nie byli rozmowni.

Trwało mocne ostrzeliwanie miasta, wszystko wokoło płonęło: pobliskie sklepy, centralny targ. Pocisk trafił też w naszą fabrykę, tam już nie było szkła ani niczego innego. Nie dało się pogrzebać zmarłych. Po prostu wynosiło się ich na zewnątrz i układało w pewnej odległości. Bo zakopać się nie było jak.

Potem dowiedzieliśmy się od naszych przyjaciół, że ich dom mocno ucierpiał. Uderzyło w niego, spaliło się całe podwórze. Mój brat wysłał znajomych z samochodem, żeby ich stamtąd zabrali. Przywieźli całą rodzinę. Dwie rodziny: Alina z mężem i synem, a druga rodzina – Aleksiej, Lera i malutki synek, wzięli też ze sobą mamę. Lubow. Tego dnia Lera zapytała: “Aniu, możesz spojrzeć? Mama mówi, że ją boli noga”. Zobaczyłam, że ma na pięcie dużą stopę cukrzycową. Ogromny wrzód, do którego słabo dociera krew. Miała bardzo wysokie ciśnienie. Czuła się fatalnie, ledwo chodziła. Zaczęłam pytać, co i jak. Dlaczego wcześniej tego nie diagnozowała. Powiedziała, że niedawno przeszła covid, długo leżała w szpitalu. Ma cukrzycę, nadciśnienie i inne choroby towarzyszące…
Jedyne, co mogłam zaproponować, to usunąć z pięty martwe tkanki, żeby trochę spowolnić proces. Powiedziałam: “Musicie zdawać sobie sprawę i być przygotowani na to, że w obecnych warunkach nie wiadomo, czy mama przeżyje”. Usunęłam martwicę. Poczuła się trochę lepiej. Ale od następnego dnia zaczęło jej się pogarszać. Słabła. Położyliśmy ją, osłoniliśmy prowizorycznymi kotarami z tkaniny, którą ktoś znalazł, i prześcieradeł. Po prostu zaglądałam do niej co jakiś czas i obserwowałam, co się dzieje. Lerze i Alinie – córkom – powiedziałam, że mogę dać matce silny środek przeciwbólowy, mam w apteczce. “Ale wiedzcie, że nie możemy tego robić ciągle, wcześniej czy później umrze”. Wstrzyknęłam preparat przeciwbólowy, ulżyło jej, dobrze przespała noc. Potem z pomocą żołnierzy zdobyłam diclofenac w ampułkach – też zaczęłam podawać.

Potem Alina zaproponowała, że w nocy sama będzie robić zastrzyki, żeby mnie nie budzić. Bo co noc się nie wysypiałam – ciągle ktoś czegoś ode mnie chciał. Ale w sumie to dobrze. Dzięki temu lepiej znosiłam wiele rzeczy – bo byłam potrzebna, ważna. Dużo się działo, nie było kiedy odetchnąć i litować się nad sobą. Współczucie okazywało się tylko innym, i to podnosiło na duchu.

Półtora tygodnia później Lubie bardzo się pogorszyło. Podeszłam do nich i powiedziałam, że mogę ją podłączyć do kroplówki, trochę przedłużyć jej życie. Ale czy warto to robić, skoro i tak nie ma nadziei na wyleczenie? A my zużyjemy lekarstwa, a one mogą okazać się potrzebne rannym, których można będzie jeszcze uratować. Lera i Alina zrozumiały mnie. Powiedziały, że mnie popierają, wiedzą, jak jest. Po prostu czekajmy. Minęło jeszcze półtora tygodnia, Lera zawołała mnie, żeby zapytać, czy matka oddycha. Posiedziałam z Lubą, potem ona zmarła.

Podwiązaliśmy szczękę i ręce – tak się postępuje ze wszystkim zmarłymi. Lera i Alina pytały, co i jak mają robić. Nie miałam w tym doświadczenia, ale orientowałam się, bo niedawno zmarła moja babcia. Uprosiłam mężczyzn, którzy byli w schronie, żeby wykopali dół, jeśli rano będzie spokojnie – bo to mama przyjaciół. Udało im się. Alina i Lera pożegnały się z matką i pochowaliśmy ją obok schronu. Znaleźliśmy nawet modlitewnik, żeby odprawić modlitwy nad grobem.

Miałam dwie kobiety w ciąży

Miałam dwie kobiety w ciąży: jedna w 34–m, a druga w 36–m tygodniu. U jednej z nich pojawiła się silna intoksykacja, a do tego infekcja jelitowa. Miała 42 stopnie gorączki – niezbijalnej. Bardzo się bałam, że zacznie rodzić tu u nas. Jestem pediatrą – neonatologiem. Sporo wiem, dużo się uczyłam, ale porodu do tej pory nie przyjmowałam. Tego mi jeszcze brakowało. I nie daj Bóg coś się stanie, a my przecież nic tu nie mamy. Poprosiłam wolontariusza, żeby zapytał wojskowych, czy mają jakieś narzędzia – kleszcze, igłę, materiał do zszywania ran.

Poprosiłam o pieluszki, oksytocynę, środki tamujące krwawienie – wszystko, co może się przydać. Na szczęście dziewczyny poczuły się lepiej: przeszła intoksykacja, spadła temperatura. Potem ich mężom z pomocą jeszcze jednego chłopaka udało się je zabrać i wywieźć z miasta. A my nawet nie wiedzieliśmy, czy dojechały, czy są całe i zdrowe, czy wyjechały z miasta. Każdy działał na własne ryzyko.
Nie mieliśmy, rzecz jasna, samochodu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że zostaniemy tu długo. Spędzilismy w tym schronie miesiąc. Za każdym razem, kiedy ktoś wyjeżdżał i ludzi w schronie ubywało, bardzo się baliśmy, bo rozumieliśmy, że nie wiadomo jak długo tu jeszcze będziemy. Nie wiedzieliśmy, czy wystarczy nam jedzenia, wody, czy będą deszcze i tak dalej.

Ilustracja - Lilya Matvejeva.

A potem przyszli Rosjanie

Kiedy byli nasi, Ukraińcy, było jakoś spokojniej. Wiedziałeś, że nasi wojskowi cię bronią, że wszystko będzie dobrze. Potem przyszli Rosjanie, zbombardowali Teatr Dramatyczny, w którym też chroniło się bardzo dużo ludzi. Było tam ponad 800 osób. Połowa z nich przychodziła do nas, prosili, żeby dać im coś do jedzenia, póki sklep jeszcze działał. Później Teatr został zbombardowany, zginęło mnóstwo ludzi. Pozostali przyszli do naszego schronu – do sąsiedniej piwnicy. To był straszny widok. My tu już jakoś przywykliśmy do ostrzałów. Ale nie mieliśmy tylu rannych, takiej tragedii. A oni napatrzyli się na tragedie. Przychodzili ranni. Każdy oczywiście trafiał do mnie. Była jedna kobieta, którą uratowała puchówka. Miała bardzo grubą kurtkę puchową i jeden odłamek utknął na plecach, w kurtce. Drugi poleciał w bok, wbił się w kręgosłup i tam pozostał. Przychodzi do mnie i mówi: “Oglądał nas chirurg polowy i powiedział, że nie ma tam odłamka”. Patrzę, a tam ogromna rana, leje się z niej ropa. Zdezynfekowałam to miejsce, zaczynam badanie palpacyjne, dotykam.
— Masz w plecach odłamek.
— Nie, lekarz powiedział, że nie ma.
— Może i powiedział, ale odłamek jest.
— I co mam zrobić?
— Trzeba się mniej ruszać. Jeśli odłamek się przesunie, nie będzie się dało go wyciągnąć, bo możemy wtedy coś uszkodzić i będziesz sparaliżowana. Dlatego musisz leżeć i liczyć na to, że organizm przyjmie odłamek jako część siebie, obuduje tkanką łączną i wszystko się zrośnie. Najważniejsze, żeby dezynfekować.
Wszystko się ładnie zagoiło. Zresztą jej mąż zdobył wykrywacz metali, przejechał nim po plecach i potwierdziło się, że odłamek tam siedzi. Proszę, chirurdzy polowi nie zauważyli, a trzydziestoletnia pediatra wykryła, że jest.


23.07.2022

Denis Wołocha

Tłumaczenie: Katarzyna Syska


Projekt jest finansowany przez Praskie Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego. Informacje o projekcie można znaleźć tutaj.